dorabianie się,
Paparental Advisory popełnił całkiem słuszny tekst o tym, za czym tęskną Polacy na emigracji zadając jednocześnie pytanie czy ta tęsknota rzeczywiście jest uzasadniona. Oczywiście że nie, o ile nie masz bardzo silnych więzi rodzinnych, bo "nasze miejsce" jest tam, gdzie są "nasi ludzie" i jest to wyjątkowo obiektywne stwierdzenie faktu. Nie tęsknimy za faktycznymi rzeczami/miejscami takimi jakie są, tęsknimy za wspomnieniami, tak samo jak Twój dziadek za czereśniami z dzieciństwa podkradanymi od sąsiada. Tak samo jak niektórzy dorośli za koloniami, za którymi inni nie.
Ten artykuł zainspirował i mnie do podzielenia się słodko-gorzką obserwacją dotyczącą ludzi i relacji międzyludzkich, która wydaje się być dość uniwersalna, choć na razie mniej widoczna w mniej zamożnych krajach.
W Polsce bardzo często usłyszysz określenia "kolesiostwo", "klub krótkich spodenek" albo "klub prezesów". Ok, jest to zjawisko szersze, niż to co chcę opisać, ale skupmy się na jednej właściwości - "my i oni". Ludzie, którzy osiągnęli sukces, którzy mają więcej niż inni, z jednej strony trzymają się głównie z ludźmi o tym samym stanie posiadania, z drugiej zaś strony są znienawidzeni przez resztę. Na szacunek (ale niekoniecznie sympatię) mogą sobie zasłużyć jedynie udając (ukrywając) swoje osiągnięcia i stan posiadania. Jak często widzicie "mezalianse" społeczne, kumplowania się pomimo/między stanami posiadania?
Niedawno mieliśmy imprezę "fête des voisins". Poznaliśmy w końcu tych sąsiadów, których nie mieliśmy okazji poznać wcześniej i powiększyliśmy grono znajomości wśród Szwajcarów (gdyż trudno jest takich prawdziwych spotkać :D). Wśród nich zakumplowaliśmy się niesamowicie z jedną pół-szwajcarską rodziną, jak z żadnym z dotychczasowych sąsiadów. Przegadujemy z nimi z reguły cały wieczór i noc, pijemy prawie jak z Polakami i wchodzimy (o dziwo!) czasem na bardzo intymne, prywatne, kontrowersyjne tematy bez krzywych min czy obrazy majestatu (co też w Szwajcarii nie uchodzi za normalne).
Już na jednym z pierwszych spotkań zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, najlepszymi winami i ... kubańskimi cygarami. Została nam zaproponowana przejażdżka kolekcjonerskim, starym Porsche i zostaliśmy zachęceni do zrobienia prawa jazdy na motor żeby jeździć motocyklami owego sąsiada... Historia jak z filmu, nie? No to teraz uwaga - nie odważ się dzielić takimi historiami ze swoimi znajomymi (!!) albo od razu wyjdź z założenia, że dzięki takiej historii przesortujesz znajomych na tych "prawdziwych, z dystansem do świata" i tych, których zżera wewnętrzna żółć.
Większość ludzi słysząc tę historię krzywo się na mnie patrzy i sądząc po wzroku ocenia na próżną lalę, która właśnie wylądowała z marsa... Za to gdy zastanawiam się nad sensem takiej sympatii tych sąsiadów, akurat do nas (skoro nie mamy nawet 1/100 tego co oni), szczególnie po moich doświadczeniach z dzielenia się powyższą historią z ludźmi, stwierdzam, że owi sąsiedzi muszą być strasznie samotni w życiu... Im więcej masz i im większą masz czelność o tym mówić, nawet jeśli podchodzisz do ludzi z szczerą sympatią, otwartością i brakiem oceniania (wszyscy na osiedlu muszą wiedzieć którzy to my, co mają najstarsze i najgorsze i najbardziej niesprawne auto świata, więc chyba wiadomo, "kto my jesteśmy", a jednak nikt nas nie szufladkuje, nie spycha na margines społeczny i chętnie nawiązują relacje...), to i tak wielu ludzi się od Ciebie odwróci. Smutną konstatację mam taką, że Ci sąsiedzi tak nas polubili, bo pewnie 90% ich dotychczasowych relacji się posypała, właśnie ze względu na majętność...
Nie jest to jedyna historia. Na przykład nasi Polscy znajomi także przebywający na emigracji bardzo często uważają, że nie powinniśmy żyć tak jak żyjemy. Nie dociera do nich argument, że nie musieliśmy się wyprowadzać za chlebem, bo i w Polsce dalibyśmy sobie niemarnie radę, tylko chcieliśmy, z różnych innych powodów. Nie jesteśmy po to, żeby się na siłę dorabiać, kosztem wegetacji zamiast życia. Chcemy po prostu żyć. Ok, nasz obecny standard przerósł nawet nasze oczekiwania i gdyby nam się noga podwinęła, to dostosujemy się do owej fali, ale skoro nie musimy, to po co? Nasza sytuacja jest o tyle "śmieszna", że los sam nam podsuwa rozwiązania, o których byśmy nie pomyśleli, a my po prostu jesteśmy otwarci na zmiany i przeżywanie życia. Wielu ludzi nie może tego znieść...
Ludzie nie cieszą się Twoim szczęściem, ludzie zazdroszczą.
Zazdroszczą, że znasz języki lub bardzo szybko się ich uczysz, zazdroszczą, że masz odwagę, zazdroszczą, że masz nietypowe kompetencje, które znajdują swoje miejsce także poza Polską. Ludzie nieustannie się porównują i rywalizują ze sobą i tę rywalizację przenoszą także na swoje związki (czy to z partnerem czy z "przyjacielem"). Nie mogą znieść, że oni się dorabiają a Ty nie, nawet jeśli stać ich czasem na więcej niż Ciebie.
Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, a ja powiem, że przyjaciół poznaje się w szczęściu - ludzie nie są w stanie cieszyć się Twoim szczęściem.
Bieda niestety jest w głowie. Są ludzie, którzy mają "bieda mentalność" niezależnie od stanu posiadania i jest duża szansa, że ją przekażą kolejnym pokoleniom. Ich pozorne szczęście jest wprost proporcjonalnie uzależnione od ilości zer na koncie i poczucia trudu do ich zdobycia, a multiplikujące się poprzez niechęć do ich wydawania, kombinatorstwo i polowanie na okazje. W swojej zaciekłej walce o wymarzony byt nie potrafią być wdzięczni ani czerpać radości z życia. Czasem także przestają się rozwijać czy to zawodowo czy wewnętrznie (mentalnie, duchowo). Skończą tak samo jak ich poprzednie pokolenia - pokazując kolejnym - "zobacz jak ciężko pracowaliśmy na to co mamy, Twoim sensem życia jest też wyłącznie ciężka praca, a jak zrobisz cokolwiek inaczej niż my, to będziesz bezwartościowym człowiekiem".
Możliwe, że to też jest jedna z przyczyn polskiej degrengolady mimo silnych wzrostów ekonomicznych. Może ekonomicznie dogonimy Europę za 25-50 lat, ale mentalnościowo raczej za 100... Nie mam stu lat na to, żeby walczyć z polskimi wiatrakami. Chcę żyć, tu i teraz i swoim życiem, a nie czyimś. W Polsce czuję się bardziej obco niż za granicą. Wiele pokoleń walczyło o Polskę i kolejne będą walczyć. Czy na pewno o taka Polskę walczyli i walczymy, jaką mamy?
Kubańskie cygara i test relacji międzyludzkich...
/pexels |
Paparental Advisory popełnił całkiem słuszny tekst o tym, za czym tęskną Polacy na emigracji zadając jednocześnie pytanie czy ta tęsknota rzeczywiście jest uzasadniona. Oczywiście że nie, o ile nie masz bardzo silnych więzi rodzinnych, bo "nasze miejsce" jest tam, gdzie są "nasi ludzie" i jest to wyjątkowo obiektywne stwierdzenie faktu. Nie tęsknimy za faktycznymi rzeczami/miejscami takimi jakie są, tęsknimy za wspomnieniami, tak samo jak Twój dziadek za czereśniami z dzieciństwa podkradanymi od sąsiada. Tak samo jak niektórzy dorośli za koloniami, za którymi inni nie.
Ten artykuł zainspirował i mnie do podzielenia się słodko-gorzką obserwacją dotyczącą ludzi i relacji międzyludzkich, która wydaje się być dość uniwersalna, choć na razie mniej widoczna w mniej zamożnych krajach.
W Polsce bardzo często usłyszysz określenia "kolesiostwo", "klub krótkich spodenek" albo "klub prezesów". Ok, jest to zjawisko szersze, niż to co chcę opisać, ale skupmy się na jednej właściwości - "my i oni". Ludzie, którzy osiągnęli sukces, którzy mają więcej niż inni, z jednej strony trzymają się głównie z ludźmi o tym samym stanie posiadania, z drugiej zaś strony są znienawidzeni przez resztę. Na szacunek (ale niekoniecznie sympatię) mogą sobie zasłużyć jedynie udając (ukrywając) swoje osiągnięcia i stan posiadania. Jak często widzicie "mezalianse" społeczne, kumplowania się pomimo/między stanami posiadania?
Niedawno mieliśmy imprezę "fête des voisins". Poznaliśmy w końcu tych sąsiadów, których nie mieliśmy okazji poznać wcześniej i powiększyliśmy grono znajomości wśród Szwajcarów (gdyż trudno jest takich prawdziwych spotkać :D). Wśród nich zakumplowaliśmy się niesamowicie z jedną pół-szwajcarską rodziną, jak z żadnym z dotychczasowych sąsiadów. Przegadujemy z nimi z reguły cały wieczór i noc, pijemy prawie jak z Polakami i wchodzimy (o dziwo!) czasem na bardzo intymne, prywatne, kontrowersyjne tematy bez krzywych min czy obrazy majestatu (co też w Szwajcarii nie uchodzi za normalne).
Już na jednym z pierwszych spotkań zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, najlepszymi winami i ... kubańskimi cygarami. Została nam zaproponowana przejażdżka kolekcjonerskim, starym Porsche i zostaliśmy zachęceni do zrobienia prawa jazdy na motor żeby jeździć motocyklami owego sąsiada... Historia jak z filmu, nie? No to teraz uwaga - nie odważ się dzielić takimi historiami ze swoimi znajomymi (!!) albo od razu wyjdź z założenia, że dzięki takiej historii przesortujesz znajomych na tych "prawdziwych, z dystansem do świata" i tych, których zżera wewnętrzna żółć.
Większość ludzi słysząc tę historię krzywo się na mnie patrzy i sądząc po wzroku ocenia na próżną lalę, która właśnie wylądowała z marsa... Za to gdy zastanawiam się nad sensem takiej sympatii tych sąsiadów, akurat do nas (skoro nie mamy nawet 1/100 tego co oni), szczególnie po moich doświadczeniach z dzielenia się powyższą historią z ludźmi, stwierdzam, że owi sąsiedzi muszą być strasznie samotni w życiu... Im więcej masz i im większą masz czelność o tym mówić, nawet jeśli podchodzisz do ludzi z szczerą sympatią, otwartością i brakiem oceniania (wszyscy na osiedlu muszą wiedzieć którzy to my, co mają najstarsze i najgorsze i najbardziej niesprawne auto świata, więc chyba wiadomo, "kto my jesteśmy", a jednak nikt nas nie szufladkuje, nie spycha na margines społeczny i chętnie nawiązują relacje...), to i tak wielu ludzi się od Ciebie odwróci. Smutną konstatację mam taką, że Ci sąsiedzi tak nas polubili, bo pewnie 90% ich dotychczasowych relacji się posypała, właśnie ze względu na majętność...
Nie jest to jedyna historia. Na przykład nasi Polscy znajomi także przebywający na emigracji bardzo często uważają, że nie powinniśmy żyć tak jak żyjemy. Nie dociera do nich argument, że nie musieliśmy się wyprowadzać za chlebem, bo i w Polsce dalibyśmy sobie niemarnie radę, tylko chcieliśmy, z różnych innych powodów. Nie jesteśmy po to, żeby się na siłę dorabiać, kosztem wegetacji zamiast życia. Chcemy po prostu żyć. Ok, nasz obecny standard przerósł nawet nasze oczekiwania i gdyby nam się noga podwinęła, to dostosujemy się do owej fali, ale skoro nie musimy, to po co? Nasza sytuacja jest o tyle "śmieszna", że los sam nam podsuwa rozwiązania, o których byśmy nie pomyśleli, a my po prostu jesteśmy otwarci na zmiany i przeżywanie życia. Wielu ludzi nie może tego znieść...
Ludzie nie cieszą się Twoim szczęściem, ludzie zazdroszczą.
Zazdroszczą, że znasz języki lub bardzo szybko się ich uczysz, zazdroszczą, że masz odwagę, zazdroszczą, że masz nietypowe kompetencje, które znajdują swoje miejsce także poza Polską. Ludzie nieustannie się porównują i rywalizują ze sobą i tę rywalizację przenoszą także na swoje związki (czy to z partnerem czy z "przyjacielem"). Nie mogą znieść, że oni się dorabiają a Ty nie, nawet jeśli stać ich czasem na więcej niż Ciebie.
Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, a ja powiem, że przyjaciół poznaje się w szczęściu - ludzie nie są w stanie cieszyć się Twoim szczęściem.
Bieda niestety jest w głowie. Są ludzie, którzy mają "bieda mentalność" niezależnie od stanu posiadania i jest duża szansa, że ją przekażą kolejnym pokoleniom. Ich pozorne szczęście jest wprost proporcjonalnie uzależnione od ilości zer na koncie i poczucia trudu do ich zdobycia, a multiplikujące się poprzez niechęć do ich wydawania, kombinatorstwo i polowanie na okazje. W swojej zaciekłej walce o wymarzony byt nie potrafią być wdzięczni ani czerpać radości z życia. Czasem także przestają się rozwijać czy to zawodowo czy wewnętrznie (mentalnie, duchowo). Skończą tak samo jak ich poprzednie pokolenia - pokazując kolejnym - "zobacz jak ciężko pracowaliśmy na to co mamy, Twoim sensem życia jest też wyłącznie ciężka praca, a jak zrobisz cokolwiek inaczej niż my, to będziesz bezwartościowym człowiekiem".
Możliwe, że to też jest jedna z przyczyn polskiej degrengolady mimo silnych wzrostów ekonomicznych. Może ekonomicznie dogonimy Europę za 25-50 lat, ale mentalnościowo raczej za 100... Nie mam stu lat na to, żeby walczyć z polskimi wiatrakami. Chcę żyć, tu i teraz i swoim życiem, a nie czyimś. W Polsce czuję się bardziej obco niż za granicą. Wiele pokoleń walczyło o Polskę i kolejne będą walczyć. Czy na pewno o taka Polskę walczyli i walczymy, jaką mamy?
0 komentarze:
Aby zadbać o kulturę i merytorykę wypowiedzi oraz uniknąć spamu komentarze na tym blogu są moderowane. Bywam mocno zalatana, więc z góry przepraszam za opóźnienie w akceptacji bądź odrzuceniu komentarza.