Pokazywanie postów oznaczonych etykietą felieton. Pokaż wszystkie posty

Kubańskie cygara i test relacji międzyludzkich...

/pexels

Paparental Advisory popełnił całkiem słuszny tekst o tym, za czym tęskną Polacy na emigracji zadając jednocześnie pytanie czy ta tęsknota rzeczywiście jest uzasadniona. Oczywiście że nie, o ile nie masz bardzo silnych więzi rodzinnych, bo "nasze miejsce" jest tam, gdzie są "nasi ludzie" i jest to wyjątkowo obiektywne stwierdzenie faktu. Nie tęsknimy za faktycznymi rzeczami/miejscami takimi jakie są, tęsknimy za wspomnieniami, tak samo jak Twój dziadek za czereśniami z dzieciństwa podkradanymi od sąsiada. Tak samo jak niektórzy dorośli za koloniami, za którymi inni nie.

Ten artykuł zainspirował i mnie do podzielenia się słodko-gorzką obserwacją dotyczącą ludzi i relacji międzyludzkich, która wydaje się być dość uniwersalna, choć na razie mniej widoczna w mniej zamożnych krajach.

W Polsce bardzo często usłyszysz określenia "kolesiostwo", "klub krótkich spodenek" albo "klub prezesów". Ok, jest to zjawisko szersze, niż to co chcę opisać, ale skupmy się na jednej właściwości - "my i oni". Ludzie, którzy osiągnęli sukces, którzy mają więcej niż inni, z jednej strony trzymają się głównie z ludźmi o tym samym stanie posiadania, z drugiej zaś strony są znienawidzeni przez resztę. Na szacunek (ale niekoniecznie sympatię) mogą sobie zasłużyć jedynie udając (ukrywając) swoje osiągnięcia i stan posiadania. Jak często widzicie "mezalianse" społeczne, kumplowania się pomimo/między stanami posiadania?

Niedawno mieliśmy imprezę "fête des voisins". Poznaliśmy w końcu tych sąsiadów, których nie mieliśmy okazji poznać wcześniej i powiększyliśmy grono znajomości wśród Szwajcarów (gdyż trudno jest takich prawdziwych spotkać :D). Wśród nich zakumplowaliśmy się niesamowicie z jedną pół-szwajcarską rodziną, jak z żadnym z dotychczasowych sąsiadów. Przegadujemy z nimi z reguły cały wieczór i noc, pijemy prawie jak z Polakami i wchodzimy (o dziwo!) czasem na bardzo intymne, prywatne, kontrowersyjne tematy bez krzywych min czy obrazy majestatu (co też w Szwajcarii nie uchodzi za normalne).

Już na jednym z pierwszych spotkań zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, najlepszymi winami i ... kubańskimi cygarami. Została nam zaproponowana przejażdżka kolekcjonerskim, starym Porsche i zostaliśmy zachęceni do zrobienia prawa jazdy na motor żeby jeździć motocyklami owego sąsiada... Historia jak z filmu, nie? No to teraz uwaga - nie odważ się dzielić takimi historiami ze swoimi znajomymi (!!) albo od razu wyjdź z założenia, że dzięki takiej historii przesortujesz znajomych na tych "prawdziwych, z dystansem do świata" i tych, których zżera wewnętrzna żółć.

Większość ludzi słysząc tę historię krzywo się na mnie patrzy i sądząc po wzroku ocenia na próżną lalę, która właśnie wylądowała z marsa... Za to gdy zastanawiam się nad sensem takiej sympatii tych sąsiadów, akurat do nas (skoro nie mamy nawet 1/100 tego co oni), szczególnie po moich doświadczeniach z dzielenia się powyższą historią z ludźmi, stwierdzam, że owi sąsiedzi muszą być strasznie samotni w życiu... Im więcej masz i im większą masz czelność o tym mówić, nawet jeśli podchodzisz do ludzi z szczerą sympatią, otwartością i brakiem oceniania (wszyscy na osiedlu muszą wiedzieć którzy to my, co mają najstarsze i najgorsze i najbardziej niesprawne auto świata, więc chyba wiadomo, "kto my jesteśmy", a jednak nikt nas nie szufladkuje, nie spycha na margines społeczny i chętnie nawiązują relacje...), to i tak wielu ludzi się od Ciebie odwróci. Smutną konstatację mam taką, że Ci sąsiedzi tak nas polubili, bo pewnie 90% ich dotychczasowych relacji się posypała, właśnie ze względu na majętność...

Nie jest to jedyna historia. Na przykład nasi Polscy znajomi także przebywający na emigracji bardzo często uważają, że nie powinniśmy żyć tak jak żyjemy. Nie dociera do nich argument, że nie musieliśmy się wyprowadzać za chlebem, bo i w Polsce dalibyśmy sobie niemarnie radę, tylko chcieliśmy, z różnych innych powodów. Nie jesteśmy po to, żeby się na siłę dorabiać, kosztem wegetacji zamiast życia. Chcemy po prostu żyć. Ok, nasz obecny standard przerósł nawet nasze oczekiwania i gdyby nam się noga podwinęła, to dostosujemy się do owej fali, ale skoro nie musimy, to po co? Nasza sytuacja jest o tyle "śmieszna", że los sam nam podsuwa rozwiązania, o których byśmy nie pomyśleli, a my po prostu jesteśmy otwarci na zmiany i przeżywanie życia. Wielu ludzi nie może tego znieść...

Ludzie nie cieszą się Twoim szczęściem, ludzie zazdroszczą.

Zazdroszczą, że znasz języki lub bardzo szybko się ich uczysz, zazdroszczą, że masz odwagę, zazdroszczą, że masz nietypowe kompetencje, które znajdują swoje miejsce także poza Polską. Ludzie nieustannie się porównują i rywalizują ze sobą i tę rywalizację przenoszą także na swoje związki (czy to z partnerem czy z "przyjacielem"). Nie mogą znieść, że oni się dorabiają a Ty nie, nawet jeśli stać ich czasem na więcej niż Ciebie.

Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, a ja powiem, że przyjaciół poznaje się w szczęściu - ludzie nie są w stanie cieszyć się Twoim szczęściem.

Bieda niestety jest w głowie. Są ludzie, którzy mają "bieda mentalność" niezależnie od stanu posiadania i jest duża szansa, że ją przekażą kolejnym pokoleniom. Ich pozorne szczęście jest wprost proporcjonalnie uzależnione od ilości zer na koncie i poczucia trudu do ich zdobycia, a multiplikujące się poprzez niechęć do ich wydawania, kombinatorstwo i polowanie na okazje. W swojej zaciekłej walce o wymarzony byt nie potrafią być wdzięczni ani czerpać radości z życia. Czasem także przestają się rozwijać czy to zawodowo czy wewnętrznie (mentalnie, duchowo). Skończą tak samo jak ich poprzednie pokolenia - pokazując kolejnym - "zobacz jak ciężko pracowaliśmy na to co mamy, Twoim sensem życia jest też wyłącznie ciężka praca, a jak zrobisz cokolwiek inaczej niż my, to będziesz bezwartościowym człowiekiem".

Możliwe, że to też jest jedna z przyczyn polskiej degrengolady mimo silnych wzrostów ekonomicznych. Może ekonomicznie dogonimy Europę za 25-50 lat, ale mentalnościowo raczej za 100... Nie mam stu lat na to, żeby walczyć z polskimi wiatrakami. Chcę żyć, tu i teraz i swoim życiem, a nie czyimś. W Polsce czuję się bardziej obco niż za granicą. Wiele pokoleń walczyło o Polskę i kolejne będą walczyć. Czy na pewno o taka Polskę walczyli i walczymy, jaką mamy?

Czy rasowe zwierzę to ludzka fanaberia?

/
Ludzie dzielą się na zwolenników i przeciwników zwierząt rasowych (z papierem). W Polsce dość popularne jest "anarchistyczne" podejście do wszelkiego rodzaju dokumentów, z jednej strony uwarunkowane historią i czasem wątpliwą wartością owych dokumentów - nadprodukcja magistrów, byle jakie kursy zawodowe bądź kompetencyjne, brak środków u osób doświadczonych na uzyskanie "papierów" bądź uwłaczający poziom formalności i zadań do wykonania aby te "papiery" uzyskać. Przyjęło się u nas, że sąsiad co od 20 lat robi stolarkę nie musi mieć papieru stolarza, bo "kto wie ten wie", że jest najlepszy na świecie. Niemniej takich złotych sąsiadów jest kilku, a wraz z ustawą deregulacyjną samozwańczych stolarzy, trenerów czy hodowców jest bez liku i znalezienie "tego właściwego" graniczy z cudem.

Odchodząc od tej przydługiej anegdoty: czy zwierzę, kot, pies, powinno być rasowe (z papierem) czy nie? Czy nie lepiej wziąć pupila ze schroniska albo dać dom przybłędom?

Ludzie, szczególnie w Polsce, bardzo lubią się dzielić. Zwolennicy adopcji będą "wieszać psy" na zwolennikach zwierząt rasowych i odwrotnie.

Moim zdaniem, biorąc odpowiedzialność za kolejne życie pod naszym dachem, powinniśmy robić to świadomie. Osobiście jestem zwolenniczką zwierząt rasowych. Nie ze względu na swoją burżuazję i fanaberie.

Zwierzęta rasowe, to zwierzęta z pewną gwarancją:
- gwarancją zachowania typowego dla rasy - masz większą pewność, że nabywając takie zwierzę i znając daną rasę, jego zachowanie i charakter będą pasowały do Twojego trybu życia, warunków lokalowych i będziesz gotowy na niektóre zjawiska;
- gwarancją zdrowia lub informacji o najczęstszych problemach zdrowotnych - dobra hodowla ma przebadane swoje zwierzęta rozpłodowe, a także wszystkie mioty i wystawia certyfikat zdrowia zwierzęcia wraz z wadami lub ich brakiem;
- gwarancją znanej i raczej pozytywnej historii zwierzęcia - certyfikowani/zrzeszeni hodowcy są pasjonatami, którzy wybitnie dbają o swoje zwierzęta. Masz pewność, że zwierzę nie miało problemów w przeszłości, a jak miało, to jakie, że było dobrze karmione i dobrze traktowane i swoim wyborem hodowcy wspierasz jego działalność i dobre praktyki.

Zwierzęta "rasowe", ale z "domowych" hodowli:
- różnie można trafić i raczej trzeba znać daną rodzinę, czy rzeczywiście właściwie z danym zwierzęciem postępuje: czy są jak certyfikowana hodowla, ale nie mają ambicji na konkursy, pokazy, wystawianie papierów itd., ale wszystko inne robią zgodnie ze sztuką. Jeśli nie, to choćby obdarzali zwierzęta ogromną troską i miłością, to nie masz już gwarancji czystości rasy, braku wad genetycznych, zdrowia... Wiesz tylko, że zwierzę nie zostało skrzywdzone...
- ponadto żadna certyfikowana hodowla nie udzieli "krycia" niecertyfikowanej hodowli, więc zwierzęta raczej rasowe nie będą, chyba że "dzikie" hodowle współpracują między sobą. Certyfikowana hodowla od razu pyta, czy zwierzę ma być do towarzystwa czy do hodowli, albo sama o tym decyduje widząc pokrój i badania danego zwierzęcia. Jeśli zwierzę jest przeznaczone do towarzystwa, w umowie k-s będziesz miał obowiązek kastracji.
* Znam również "hodowle", gdzie niechcący bądź celowo, kochające rodziny miały mioty swoich zwierząt i bardzo często miały one jakieś problemy wrodzone: np. wady serca, przez które kilkumiesięczny osobnik nagle umierał i inne bardziej lub mniej poważne. 

Zwierzęta "rasowe" z pseudohodowli:
- niby truizm, a wiele osób daje się naciąć na "atrakcyjną cenę". Sprawdzajcie proszę jak zwierzęta są hodowane, traktowane, w jakich są warunkach, kim są owi "hodowcy". Wiadomo, każde zwierzę zasługuje na naszą miłość, ale nabywając je z pseudohodowli wspieramy tego typu działalność, a samo zwierzę mogło cierpieć, być niedożywione, źle krzyżowane, mieć wiele wad, złe zdrowie itd.

Zwierzęta nierasowe:
- nie ma w nich nic złego poza tym, że są jedną wielką niespodzianką :). Ani nie wiemy czy będą duże, czy małe? Czy będą aktywne, czy leniwe? Czy będą miały tendencję do kopania, czy do wodowania? Czy będą zdrowe, czy chorowite? Czy nadają się do mieszkania, czy do ogródka? Schroniska pękają w szwach właśnie od takich kundelków, bo urósł i ... :(

Zwierzęta adopcyjne, ze schronisk:
- nie mam nic przeciwko adoptowaniu porzuconych sierściuchów, niemniej musimy do tego podejść rozważnie i świadomie: jest duża szansa, że zwierzę będzie potrzebowało behawiorysty, będzie miało lęki separacyjne, będzie stwarzało problemy, będzie wymagało ogromnej atencji i naszej obecności. Jeśli planujesz dziecko (okres ciąży i nowego domownika to szok dla zwierzęcia, tym większy jeśli z tego powodu zostało porzucone, a Ty nie będziesz mieć siły i czasu poświęcić mu dużo uwagi), dużo pracujesz, nie ma Cię ciągle w domu - nie bierz zwierzęcia ze schroniska. 

Reasumując - zwierzę rasowe, z dobrej hodowli, to czysta karta, którą wspólnie zapiszemy. Każde inne może być problemem. 

Kiedyś miałam wielkie serce, było mi szkoda wszystkich porzuconych lub źle traktowanych czworonogów, chciałam zaopiekować się każdym napotkanym, ale zauważyłam jak wiele mnie to kosztuje i jak bardzo czasami nie mam wpływu na to, co się wydarzy.
Za bardzo bolało mnie: oddawanie ucywilizowanego zwierzęcia do adopcji dalej (ze względu na sprzeciw rodziny do zatrzymywania zwierząt; np. oswojona z pola suczka, gdzie uciekła od właściciela po tym jak wyrzucił/zabił jej szczenięta i była bojaźliwa i agresywna wobec mężczyzn), rozstania ze zwierzętami, dla których nie mogłam nic zrobić (np. pies na łańcuchu, który według właściciela "ma sobie radzić sam", ale nie kwalifikował się do wezwania TOZ; koń, który uchodził za mordercę i dzikusa, a tak naprawdę potrzebował cierpliwej osoby, która się nim zajmie i u którego efekty mojej pracy zostały znieważone i koń poszedł na rzeź) i śmierci tych zwierząt (np. królik z dzikiej hodowli w złym sklepie zoologicznym chorujący na raka)...
Moje serce więcej takich historii nie zniesie, tym bardziej, że i moja osobista historia była niełatwa i dla własnego zdrowia i spokoju ducha wolę wybrać "łatwe" rozwiązanie o najmniejszym ryzyku komplikacji.

Każdy wybór będzie słuszny, ale nie stygmatyzujmy wyborów innych ludzi. Lepiej świadomie wziąć zwierzę rasowe niż nieświadomie ze schroniska. Lepiej świadomie wziąć ze schroniska niż nieświadomie z hodowli. Zwierzęta nie są robotami i same się sobą nie zajmą tak jak byśmy tego chcieli.

Każde serduszko pod Twoim dachem to pełna, Twoja odpowiedzialność.

 

Zakochany kundel, czyli bajki swoistym znakiem czasu.

/filmweb.pl
Jedna z kultowych bajek mojego dzieciństwa. Pamiętam jak spędzałam wakacje u Babci i zabrała mnie do kina na polską wersję tego filmu puszczoną w Feminie w latach 90'. Wtedy nie wiedziałam, czemu powiedziała, że będzie czekała na mnie przy wyjściu. Dziś wiem, że jej skromna emerytura pozwoliła jej, jak to prawdziwej "matce polce", na zapłacenie jedynie za mój bilet, gdyż później nie miałaby środków na życie. Ta (i oczywiście nie tylko ta) bajka bardzo wpłynęła na mój rozwój emocjonalny i zawsze będzie mi przypominać o Babci, która zawsze potrafiła wyjąć ostatnie 10 zł z portfela dla swoich wnuczek.

Z racji zapewne "moonday" bądź ostatniej premiery "Pięknej i bestii" i rozmów na francuskim o "Kopciuszku" i innych księżniczkach, dopadła mnie nieodparta chęć obejrzenia tego arcydzieła. Oczywiście, że ogromnie się wzruszyłam i przeżyłam ją znów jak dziecko.

Jest to jedna z najpiękniejszych i wybitnie szowinistycznych bajek Disneya, i pomimo własnych sentymentów zastanawiam się, na ile rzeczywiście nadaje się ona do pokazywania jej współczesnym dzieciom bez słowa komentarza? Nigdy nie byłam wybitnie feministyczną osobą, wręcz uważam że mój facet jest większym feministą niż ja. Może dlatego że dopóki nie przekroczyłam drugiego progu dziesiętnego swego życia, nigdy nie czułam się specjalnie dyskryminowana, niemniej z każdym rokiem dostrzegam coraz więcej problemów na tym tle oraz moja świadomość różnych zjawisk rośnie.

Pytanie mogłoby brzmieć, a jaką krzywdę zrobiła Tobie ta bajka? Trudno winić pojedynczą bajkę za cokolwiek. Nawet powiedziałabym, że bardziej ukształtowała mnie Manga niż Disney, gdyż lata 90' były swoistym czasem boomu Mangi na polskim rynku (jak i wielu innych zagranicznych i "egzotycznych" rzeczy). Ale jeśli zsumujemy wszystkie bajki o księżniczkach i rycerzach i nawet tego nieszczęsnego kundla, to możnaby je winić za pewne skrzywienie obecnie dorosłych pokoleń, które w pewnym sensie nie mogą się odnaleźć balansując na cienkiej linii między tradycją, a nowoczesnością i stając przed dylematami jakich nasi rodzice nie mieli, gdyż ich życie, szczęśliwe czy nie, było ustrukturyzowane.

Co mnie tak boli po obejrzeniu bajki jako dorosły (a może i dojrzały) człowiek?
Wiadomo, bajka została zekranizowana w 55', więc nie można jej wiele zarzucić biorąc poprawkę na epokę (możliwe, że jak na tamte czasy była nawet dość wywrotowa i nowoczesna), niemniej jeśli planujecie ją zaserwować swoim dzieciom (choć na dzieciach się nie znam, ale intuicja mi podpowiada, żeby bić w dzwon), wydaje mi się, że nie można jej pozostawić bez komentarza, gdyż dzieci wchłoną ją podświadomie jak gąbka. 

Bajka ta opowiada o:
- mezaliansie międzyklasowym (kundel i rasowa suczka)
- usłużnej, lojalnej, grzecznej, dobrze wychowanej, niezbyt inteligentnej panience z dobrego domu (Lady), dumnej ze swojego pochodzenia, szczęśliwej ze swojego losu jaki by nie był, rodzącej mnóstwo potomstwa,
- niekonformistycznym, wolnym mężczyźnie skaczącym z kwiatka na kwiatek (bo może, w przeciwieństwie do kobiety) i balansującym na granicy prawa (Kundel i jego mnóstwo panienek, z których nawet nie chce się tłumaczyć, bo przecież "one nic nie znaczą")
- innych "bezklasowych" psach przedstawionych jako brudne i głupie (choć z pewną mądrością życiową),
- tym, że panienka, która pozwoliła sobie na "wolność" (nie dostosowała się do narzucanych jej nowych, jeszcze bardziej krępujących zasad) jest zhańbiona (kończy na łańcuchu) i potrzebuje mężczyzny, który zdejmie z niej tę hańbę - poślubi ją jak najszybciej (oferta ożenku od psich sąsiadów).

Wnioski, które zakodują się w podświadomości, np. dziecka:
- jeśli jestem dziewczynką: 
* mam być grzeczna, posłuszna i moje życie zależy od mężczyzn i "władców" (starszyzny, rodziny);
* mam akceptować potencjalnego absztyfikanta z całym dobrodziejstwem inwentarza i nie oczekiwać, że będzie wiódł prawe życie przed ślubem (ja mam być cnotliwa, ale facet nie musi);
* facet ma być macho, bohaterem i źródłem rozrywki, a kobieta uległą strażniczką ogniska domowego dostosowującą się do faceta;
* jak już pojawi się "mój kundel", to jeśli ma inne kobiety, to dla mnie "na pewno się zmieni, bo będzie kochał i będę tą wyjątkową suczką".

- jeśli jestem chłopcem: 
* mogę być tym kim jestem i kim chcę być, jeśli będę wystarczająco sprytny to wszystko ujdzie mi płazem i miarą mojego męstwa będzie unikanie kłopotów, mimo niekoniecznie postępowania zgodnie z społecznymi oczekiwaniami;
* mam prawo do przygód;
* mogę mieć bez liku panienek, ale ta jedyna ma być cnotliwa i mieć cechy jak wyżej;
* miłość prowadzi do "więzienia" i rezygnacji z dotychczasowego życia - kundel dostał obrożę, a twierdził, że obroże, rodziny, dzieci i posiadanie "pana" i domu to głupota i zło. W efekcie uczuć "dał się zniewolić".

Jak to się przekłada na życie?
"Kobiety" (a raczej dziewczynki, skoro niedojrzałe emocjonalnie) w nieskończoność czekają na swojego macho, mają wyidealizowane pojęcie o mężczyznach, liczą że bzyknięcie w klubowej toalecie to już "ta miłość" i że "on się dla mnie zmieni". Dają się oszukiwać, zdradzać, ... bić. Czasem romantycznie czekają na tego jedynego nawet wraz ze swoją cnotą, a potem mają lęki separacyjne (albo nawet syndrom rodziny alkoholowej, mimo że nikt nie jest alkoholikiem), jeśli "ten jedyny" okazuje się kompletną porażką. Myślą, że jak będą dobrze gotować i prać skarpety, to będzie kochał na zawsze. A potem zupa była za słona, a alimenty ściąga komornik. Nie pozwalają sobie na "męskie" zachowania, wolność, szaleństwo, wtłaczają się w kobiece role, porzucają naukę bądź karierę "dla niego". Biorą ślub w kościele mimo że są ateistkami, bo rodzina chciała i bo sukienka ładna.

A "mężczyźni" (a raczej chłopcy) myślą, że im wszystko wolno i uprzedmiotowiają kobiety, a związek to największe zło, bo wtedy trzeba zamienić wolność na "obrożę" i dostosowanie się do rodziny. Przy takich poglądach ginie idea partnerstwa, samorealizacji w związku, a rodzina jawi się jako "koniec życia". Lepiej być wiecznym Piotrusiem Panem.

Ja jako dziecko bardzo przeżyłam tę bajkę, choć ciężko ocenić mi jej wpływ na moje życie, nomen omen ówcześnie idące dość krętą drogą. Podejrzewam, że moje dzieci jak ją zobaczą - także ją przeżyją. Zabranianie lub ograniczanie dzieciom dostępu do tego typu bajek (przy czym ta wcale drastyczna czy "chamska" nie jest) nie jest według mnie dobrym rozwiązaniem, ale mądre rodzicielstwo i rozmawianie z dzieckiem na bieżąco jest konieczne. W zależności od wieku i poziomu świadomości dziecka warto z nim tę bajkę na świeżo po obejrzeniu omówić. Na pewno większości bajek z dzieciństwa już nie pamiętamy, poza emocjami, i sadzanie dziecka przed pozornie "bezpieczną bajką" dla świętego spokoju i czasu dla siebie może się okazać relatywnym błędem.

Gdybym znowu miała 20 lat... porady dla dzisiejszych dwudziestolatków :)

/pexels
Niczego w życiu nie żałuję. To, co przeżyłam i jak ułożyło się moje życie sprawiło, że jestem tym kim dzisiaj jestem. Nie warto grzebać w błędach, żeby się umartwiać. Nie warto utyskiwać za przeszłością, bo to powoduje, że tracimy z horyzontu teraźniejszość i przyszłość. Ponadto wiele badań neurokogniwistów i psychologów udowadnia, że nasz mózg przeinacza nasze wspomnienia dla... zdrowia psychicznego. Więc to nigdy i wcale nie było dokładnie tak, jak nam się wydaje, że było ;). Warto na pewno wyciągać wnioski z tego, co się przeżyło i kreować naszą obecną rzeczywistość najlepiej, jak potrafimy.

Niemniej chciałabym czasami wiedzieć to, co wiem teraz, po fakcie, z perspektywy czasu. I chciałabym, żeby ktoś kiedyś potrafił mnie dobrze ukierunkować. Pokolenie moich rodziców, okresu transformacji, samo było zagubione w dynamicznie zmieniających się realiach, a i obecni dorośli często się gubią i wybierają konformistyczne rozwiązania, kurczowo trzymając się tego, co znane, bojąc się tego, co nieznane.

A więc gdybym znowu miała te circa dwadzieścia lat:

1. przynajmniej w wakacje wyjeżdżałabym na work&travel&language

Wiadomo, nie każdego stać na luksus podróżowania, ale już KAŻDY z nas może wyjechać w celu nauki języka, a na kurs, mieszkanie i życie dorobić sobie pracując w danym miejscu.

Dopiero w zeszłym roku dowiedziałam się, że np. Malta jest jednym z takich kierunków, gdzie są świetne kursy języka angielskiego, wszyscy mieszkańcy mówią doskonale po angielsku i bardzo łatwo o pracę w sezonie turystycznym. Np. jako kelnerka, barman, itp. Ponadto Malta oferuje multum rozrywek dla młodych ludzi.

Zamiast Malty można oczywiście wybrać Anglię, Amerykę albo Nową Zelandię! Nic, tylko uczyć się języka!

Angielski masz w małym palcu? W dzisiejszych czasach dynamicznego rozwoju technologii będzie coraz mniej miejsc pracy. Przyjmij za pewnik, że będziesz zmuszony do relokacji w swoim życiu za pracą, będą od Ciebie wymagać wysokich kwalifikacji LUB wielojęzyczności!!

Ponadto coraz więcej Polaków jest za granicą i na pewno masz przynajmniej jednego znajomego, który znalazł swoją polską połówkę za granicą. Jeśli dochodzi do relokacji za partnerem, to niestety ta druga osoba ma dużo trudniejszy start na obcym rynku. Nawet jeśli nie masz super kwalifikacji, to już sama znajomość języków pozwoli na znalezienie jakiejkolwiek pracy.

Czemu by nie spróbować nauki francuskiego we Francji lub Szwajcarii lub Kanadzie?

A może arabskiego w Emiratach, Egipcie?

A może japoński w Japonii? Białasy mają tam, i nie tylko tam, wzięcie do dowolnej roboty.

Wybierz swój język, wybierz fajny kraj i do dzieła! Kurs, praca i podróż w jednym!

Ponadto intensywne kursy "miejscowe" są zdecydowanie bardziej efektywne niż smętne lekcje w szkole i ma się szansę poznać mnóstwo niesamowitych ludzi!

2. zrobiłabym sobie gap year

Co prawda brałam dziekanki i podróżowałam, ale to co innego, i to też ma być rada dla Was.

Nikt mi nigdy nie powiedział, że przecież nie trzeba się nigdzie spieszyć! Ciągle była tylko presja, gonitwa za... no właśnie, za czym? Take life easy! Odradzam bycie biernym, nie jest też tak, że wszystko samo nam wpadnie w ręce, ale nie można też w szaleńczym pędzie spełniać życzenia rodziców i realizować swoje ambicje. To się może skończyć nawet w szpitalu...

Zapamiętaj! To nie ma znaczenia, czy zrobisz licencjat teraz, czy za rok, czy nawet za pięć! Najważniejsze abyś odnalazł siebie, robił to co lubisz, spełniał się, poznawał świat we wszystkich jego odcieniach. Dowiedz się, co Cię najbardziej interesuje i co chcesz robić w życiu. Odkryj, kim jesteś, a może nawet - gdzie chcesz żyć?

Wolontariat przy słoniach w Indiach, przy pandach w Chinach? Podróż dookoła świata z plecakiem w ręku? A może praktyki w różnych firmach, aby poznać różne zawody, rynki i wybrać to, co jest dla Ciebie? Go for it! Nikt nie odbierze Ci tego, co doświadczysz, czego się nauczysz.

W Szwajcarii np. aby zostać notariuszem, nie trzeba kończyć studiów! Wystarczy kurs zawodowy, praktyka i zdanie egzaminu zawodowego.

3. rozsądniej wybrałabym przyszłość/studia

W Polsce dominuje irracjonalny imperatyw studiowania, co niestety wpływa na samą jakość tych studiów i dewaluację tych osób, które je ukończyły. Bardzo wiele osób w efekcie studiów nie kończy, bądź po licencjacie zmienia kierunek na magisterkę, albo po magisterce musi zrobić podyplomówkę pod kątem tego, jak ułożyła się ich kariera.

Nie chcę odradzać studiowania, bo samo w sobie bardzo rozwija człowieka, cokolwiek byśmy nie studiowali i ów imperatyw w Polsce, mimo powiększającego się proletariatu, jest jedną z przyczyn ogromnego skoku pokoleniowego jaki wykonaliśmy jako kraj, goniąc zachód (systematycznie i dynamicznie podwyższamy poziom naszego społeczeństwa; rzadko który kraj osiągnął w 20 lat tyle, co my), jednakże z racji, że świadome życie mamy tylko jedno, i to krótkie, to szkoda go tracić na nietrafione studia bądź wieczne studiowanie.

A jak masz studiować trafiony kierunek, gdy nie masz czasu na wybór? Rozpoczynają liceum jesteś jeszcze dzieckiem, a kończąc masz "sajgon" z maturą, studniówką i wyborem kierunku...

Nie ma najmniejszego znaczenia jakie studia wybierzesz, bo po każdych, możesz być kimś, pod warunkiem, że to co studiujesz, naprawdę wejdzie Ci w krew, będzie Twoją pasją i dasz z siebie 200% w danej dziedzinie. Nie zrobisz tego studiując "cokolwiek".

W czasach dynamicznie rozwijającej się technologii i nadprodukcji "humanistów" warto przemyśleć kierunki ścisłe. Niemniej nie jest to wg mnie jedyna właściwa droga. Psychoterapeuta właścicieli technologicznych start-upów to też przecież dobry biznes ;).

Niezmiennie najbardziej wartościowe zawody pod względem perspektyw zatrudnienia, to te powiązane z niezmiennymi ludzkimi potrzebami. W myśl przysłowia: "Ludzie zawsze będą żreć, srać i umierać" ;). Czyli wszelkie zawody gastronomiczne, "sprzątające", grabarskie, formalnościowe, zdrowotne - zawsze będą w cenie.

4. pojechałabym na Erasmusa

Jak już wspomniałam, podróżowałam, realizowałam autorskie badania za granicą, robiłam praktykę studencką za granicą, pracowałam za granicą, ale nie byłam na Erasmusie. Poznaję coraz więcej ludzi, którzy z Erasmusa skorzystali, i widzę jak ogromną wartość wniosło to do ich życia, a czasem nawet spowodowało zwrot o 180 stopni. 

Nie wybierajcie kierunków Erasmusowych słynących z imprezowania i studenckiego życia. Wybierzcie taki kierunek, który realnie będzie miał wpływ na Wasze życie. Na przykład znajomy wybrał kierunek Niemcy, mimo że wszyscy odradzali i doradzali Hiszpanię. Dziś jest rozchwytywanym na całym świecie doktorem po niemieckiej uczelni. Koleżanka z Grecji pojechała na Erasmusa do Francji. Dziś jest wysoko wykwalifikowaną programistką w Szwajcarii :), a po Erasmusie pokochała Polaków :).

Nie martw się swoimi polskimi studiami, wszystko jest do ogarnięcia. Łap okazję z Erasmusem!


Zrobiłabym, pojechałabym... Przecież nie jesteś taka stara! Sama to zrób, co doradzasz!
Nie wykluczam, że w innych okolicznościach życiowych właśnie pakowałabym plecak i robiła którąś z powyższych rzeczy. Niemniej nie mam za czym utyskiwać, swoje już przeżyłam, swoje wypodróżowałam, swoje wyuczyłam i uczę dalej i obecnie mam inne priorytety. Nie wykluczam jednak, że np. jak odchowam dzieci, to nie wpadnę na któryś z powyższych pomysłów :). Życie to ciągła zmiana (lub wegetacja ;) ).