Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwyczaje. Pokaż wszystkie posty

Zasady poruszania się po ujeżdżalni po szwajcarsku...

/pexels
Moje spostrzeżenie może być na razie niemiarodajne, bo nie ruszyłam się poza swój pensjonat na razie, ale na pewno ciekawe.

W jeździeckim świecie podstawy poruszania się po placu do jazdy, gdy jest więcej koni, są następujące:
- mijamy się lewą ręką (ruch prawostronny)
- wyższy chód ma pierwszeństwo (czyli kłusujący ustępuje galopującemu, a stęp z zasady na drugim śladzie)
- jeździec na pierwszym śladzie/jadący na wprost przed jeźdźcem wykonującym figurę
+ wchodząc na halę trzeba o tym fakcie uprzedzić aby jeźdźcy na płochliwych koniach mogli się przygotować na ewentualne atrakcje

W Polsce też normalnym jest, że każdy jeździec łamiący te zasady zostanie srogo zrugany i dogłębnie wyedukowany o "mojszej racji" bardziej ogarniętych lub bardziej kłótliwych jeźdźców.
Jedynym odstępstwem od tych zasad jest sytuacja, w której wśród jeżdżących jest ewidentnie słabszy jeździec, słabiej panujący nad swoim wierzchowcem, i wtedy się mu ustępuje, po prostu.

Zasady poruszania się na placu w Szwajcarii?

Eeeee... istnieją?

Nie wiem na ile to wpływ francuskiego luzu, a na ile faktu, że w obecnej stajni mam raczej dobrych jeźdźców, ale:
- na prośbę o wytłumaczenie mi tutejszych zasad/regulaminu stajni rozkładają ręce (może są dla nich tak oczywiste, że aż nieświadome)
- ani razu nie miałam kolizyjnej lub konfliktowej sytuacji, a ruch na placu przebiega płynnie
- zasady ręki i chodów prawie w ogóle nie mają znaczenia
- nikt nie uprzedza o zamiarze wejścia na halę, nikt nie pilnuje psów, nikt nie narzeka na to, że tuż koło placu potrafią się dziać dziwne, nagłe, hałaśliwe, przeszkadzające teoretycznie treningowi sytuacje (tuż za drzwiami jest warsztat przyczep).

To są jakieś zasady?
Jedyna logika jaka rządzi tym, co się dzieje w stajni to ... zdrowy rozsądek.

Na hali mijamy się tak jakie mamy możliwości - komu będzie wygodniej, szybciej.

Hałas różnych maszyn, spawarek, czy rozsuwanych drzwi do hali też jest normalnym zjawiskiem, a konie mają się do niego przyzwyczaić. Jak wyjedziesz na zawody będzie gorzej. Jeździec jak nad koniem nie panuje, to niech się weźmie za lekcje jazdy konnej i odda niepokornego wierzchowca komuś, kto sobie z nim poradzi, w trening.

Kropka, po żołniersku.

Jedyną nieprzyjemną sytuację miałam, gdy na hali była osoba bawiąca się w naturals i sznurki mimo ogólnego zakazu lonżowania na placach (no niby nie lonżuje, ale...). Bardzo ją lubię, bo jest sympatyczna, ludzka, pomocna, ale niestety ... nieświadomie przeszkadzająca, choć stara się nie. Ona + sznurki + koń tworzą zestaw zajmujący przestrzeń 3 koni w zastępie, a na hali dodatkowo są rozstawione przeszkody... (Co robi z koniem? Absolutnie nie mam pojęcia. Coś, co dla klasyka wygląda jak jakiś totalny bezsens, ale każdy lubi, to co lubi, skoro ma z tego przyjemność...)
Możecie sobie wyobrazić jak trudno się wtedy manewruje, szczególnie z koniem, który ze względu na oblodzenie nie wychodzi na padok (jak i większość) i para bucha mu uszami. Mimo że pierwsza wjechałam na linię prostą, to z krótkiej ściany z naprzeciwka wjechała mi druga galopująca osoba. Niby z pierwszeństwem, ale skoro obowiązuje logika i ja prawie cwałuję, to zanim wjechała na tę ścianę, to mogła się rozejrzeć i zobaczyć, że nawet jak bym chciała, to nie miałabym jej gdzie zjechać, bo mijam "sznurki" i jedzie na elegancką czołówkę xD. Nic to, moje konisko na szczęście głupie nie jest, a i zwrotność w awaryjnych sytuacjach ma dobrą, więc jakimś bliżej nieokreślonym półpiruetem wybrnęliśmy z sytuacji xD.

Jeździcie za granicą? Jakie różnice między polskimi zwyczajami zasad a zagranicznymi widzicie?

Raclette i inna "bida" kuchnia

/
Jak zwykle potrzeba matką wynalazku podsycana sezonowością. Już przed przyjazdem wiedzieliśmy, że Raclette i Fondue to takie jakby tutejsze dania narodowe, ale dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z natury i skali tych potraw, mimo że od wprowadzenia się tu mieliśmy odpowiednie sprzęty w mieszkaniu.

Znajomi odradzili nam na razie robienie Fondue w domu, bo podobno jest to technicznie wymagające i nie opłaca się przy małej ilości osób. Za to Raclette mieliśmy już okazję jeść i w restauracji i u znajomych, ale nie zdobyliśmy się na odwagę, ani nie oświeciło nas zdroworozsądkowo do tej pory, żeby je zrobić samemu.

Dlaczego nie oświeciło? Bo na bardziej banalny posiłek bym w życiu nie wpadła... A stety niestety czas na gotowanie jakim dysponuję liniowo się kurczy od momentu przyjazdu. Dotychczas "inwestowaliśmy" w gotowanie po polskiemu domowemu na bazie francuskich produktów (prościej niż na bazie szwajcarskich, wspominałam o tym przy okazji wątku zakupowego). Może też wyszliśmy z założenia, że półprodukty do Raclette, szczególnie ser, będą drogie i że trzeba się na tym znać. Otóż warto wiedzieć jaki ser nadaje się do zrobienia Raclette, warto znaleźć ten, który nam odpowiada, a i cenowo wśród powszechnych produktów też się nie popłynie.

Nie trzeba z tego robić fizyki kwantowej, chyba że zapraszacie na Raclette Szwajcara ;). Francuz przymknie oko na to co postawisz na stole, chyba że źle dobierzesz wino. Szwajcar będzie przez całe spotkanie dywagował o najlepszych, jakościowych rozwiązaniach pod Raclette i najlepszych serach i o tym co to tak naprawdę jest Raclette, a co tylko je udaje itd.

Co nas skusiło żeby odczarować naszą demoniczną spuściznę mieszkaniową? Promocja na serki typu Raclette w plasterkach w naszym ulubionym sklepie ;p.

I co? I chwilowo już nie chcemy jeść nic innego!

Co jest takie świetne w Raclette? I dlaczego Polacy są tacy nielojalni pomidorówce?
To, że "robi się samo". Jest to NAJLEPSZA rzecz na świecie jaką możesz przygotować dla gości, bo wtedy nie stoisz przy garach "na imprezie" i jest to NAJLEPSZA obiado-kolacja na świecie jak nie masz nawet kiedy ugotować...

Jak przygotowuje się domowe Raclette?
NAJPROŚCIEJ na świecie! :) Największą inwestycją jest grill do Raclette - ale uwaga, bo "prawilna" maszyna to taka, w którą wsadza się cały kawał sera i zeskrobuje stopniowo stopioną część - nie nadaje się na "micro rodzinny", czy singielski posiłek.

Typowa maszyna domowa "obsługuje" ser (typu Raclette) w plasterkach.
Co potrzebujesz? Ser w plasterkach i wszystko co pasuje do sera. Standardowo są to ugotowane ziemniaki w kapturkach, habanina typu (specjalna lub nie) szynka, może być habanina, którą szybko (małe, uprzednio zamarynowane kawałki) ugrillujesz nad serem (maszyny do domowego Raclette są dwupoziomowe) i wszelkiego rodzaju konserwy: korniszonki, kukurydza w słupkach, cebulka i w sumie co sobie dusza zażyczy. Dodatkowo możesz sobie kupić przyprawę do Raclette lub do pizzy lub młynek do pieprzu i przed roztopieniem sera go doprawić.

Ja ostatnio zakochałam się w komosie ryżowej (różnoziarnistej), więc zamiast ziemniaków wrzuciłam na talerz komosę. Bardzo dobrze też wchodzi mi Raclette z suszonymi pomidorami w zalewie.

Dlaczego konserwy do Raclette? Ze względu na strawność zestawu. Z surowymi dodatkami możesz sobie rozstroić żołądek. Pamiętaj też aby nie świrować z piciem - po bożemu: wytrawna herbata lub białe wino.

O co chodzi z tą bidą?
Zaliczam Raclette do uniwersalnych, gastronomicznych cudów ludzkości. Tak samo jak pizza dla Włochów jest de facto potrawą "dla ubogich", bo jest to kawałek ciasta, na który możesz wrzucić wszystko, co masz pod ręką, więc w suchych czasach możesz pizzę zrobić z czegokolwiek na co cię stać lub co jest dostępne; tak samo jak zupę możesz zrobić z czegokolwiek co wrzucisz do wody lub co da się zblendować i ugotować i w suchych czasach z jednej kurzej nóżki nakarmisz całą rodzinę; tak samo jak na patelnię, do ryżu wrzucisz wszystko co da się usmażyć i wymieszać - paella; tak samo Raclette.

Szwajcaria nie od zawsze jest bogatym krajem, a od zawsze jest krajem góralskim. Górzyste tereny nie słyną z rolnictwa z oczywistych względów geograficznych i glebowych, a z pasterstwa, więc ser jest tu bardziej powszedni od chleba ;). Wrzucić ser na ogień, a do sera wrzucić co wpadnie w ręce - i masz fondue; polać cokolwiek co da się zjeść - i masz Raclette :). Oczywiście wraz z dobrobytem rytuał Raclette nabrał odpowiedniego namaszczenia i specjalizacji.

Jedliście już Raclette? Zeszwajcarzeliście włączając je do swojej diety? Jakie najbardziej lubicie?

Sąsiedzi po szwajcarsku i "okna adwentowe" - fenetres de l'avent

/
Czyli jak się żyje z szwajcarskimi sąsiadami i ciekawe zwyczaje z mniejszych miejscowościach.

Jak się żyje? Tego w sumie nie wiem, bo w całym (małym) budynku mamy całą jedną rodzinę szwajcarską i to też nie 100%. W miejscowości, w której mieszkam, jest ponad 60% obcokrajowców reprezentujących ponad 90 nacji.

Na razie nie zaobserwowaliśmy żadnych problematycznych historii, nie zachowujemy się 100% według szwajcarskich zasad (pralka, spuszczanie wody w nocy i inne ciekawe przypadki), a nikt się jeszcze do nas nie przyczepił... tfu tfu

Sąsiedztwo tu jest zdecydowanie inne niż w Polsce (dużych miastach) - ludzie nie uciekają przed sobą ze spuszczoną głową udając, że się nie widzą. Wszyscy się witają, żegnają, oferują pomoc, otwierają drzwi jak się puka/dzwoni i są bardzo otwarci i sympatyczni.

W Halloween na naszym osiedlu była impreza dla dzieci na podwórku, a teraz są tzw.:

FENETRES DE L'AVENT

co w wolnym tłumaczeniu oznacza okna adwentowe, a w naszym kontekście... "okna sąsiedzkie".

Chętni wpisują się na listę z grudniowymi datami i w "swoim okienku" dekorują swoje okno świątecznie i zapraszają do siebie wszystkich mieszkańców danej miejscowości. W większości spotkania te są organizowane na podwórku przed domem/blokiem od 18-19.30. Oczywiście, klasycznie, apero - czyli przygotowują przekąski i napitek (wino/poncz/wodę/inne).

Informacja o "kalendarzu okien" pod koniec listopada ląduje w Twojej skrzynce pocztowej.

Jest to fajna okazja do poznania swoich sąsiadów i zabicia zimowej nudy.

Jak widać, poczucie wspólnoty w Szwajcarii jest bardzo "oddolne" i zarówno umila to codzienność jak i pozwala na realnie demokratyczne sterowanie krajem.

Zarazem też Szwajcarzy i mieszkańcy Szwajcarii rzadko obnoszą się ze swoim statusem. Okna adwentowe nie są wykorzystane do pokazania "kto kupił większe, lepsze, ładniejsze czy droższe światełka". Z dotychczasowych obserwacji okolic Genewy widzę, że jest skromnie i liczą się relacje z ludźmi. Szwajcarów odróżnia między sobą co najwyżej marka auta, zegarek i składka na ubezpieczenie zdrowotne :D, a z bardziej detalicznych - posiadanie versus wynajmowanie mieszkania (tu, aby dostać kredyt, trzeba mieć naprawdę dobrą sytuację finansową i zdolność na... 120 lat...) ale nikt nie będzie stroszył pawia przed Tobą.

A jak poznać sąsiadów nie mając tego typu okazji w swojej okolicy?
My przedsięwzieliśmy akcję pt.: pukamy (do) sąsiadów w weekend.
W czwartek zostawiliśmy wszystkim w skrzynkach karteczki, że będziemy pukać żeby się poznać i jak mają coś przeciwko, to żeby nam odpisali że sobie nie życzą.
Sukces nr 1 - nikt nas nie spławił
W weekend udało nam się dopukać do 3 z 5 rodzin na klatce, a jedna zostawiła nam kartkę na wycieraczce, że chętnie by się zobaczyli ale najprawdopodobniej ich nie będzie i zostawili swój numer kontaktowy.

Znajomi podpowiadają, że alternatywnie można zrobić "sąsiedzkie apero" czyli przygotować przekąski i wino i wszystkich do siebie zaprosić na imprezkę zapoznawczą.

Którąkolwiek metodę wybierzecie na pewno obie świetnie przełamią sąsiedzkie "lody" i w Polsce mogłyby bardzo wiele zmienić :).

Impreza po szwajcarsku. Czyli nie spodziewaj się wyżerki...


Szwajcarzy i Francuzi świetnie się bawią przy niskoprocentowych alkoholach. Nie trzeba ich długo namawiać do tańczenia, ani czekać na większą wymowność wraz z ilością % we krwi. Akurat w Polsce bez paliwa bansu ni ma ;).

Niemniej imprezy okolicznościowe w francuskiej części Szwajcarii zdecydowanie nie przypadną do gustu wschodnim i włosko-podobnym temperamentom, a według mnie w ogóle wymykają się logice i zdrowemu podejściu do tematu.

Tubylcy lubują się w tzw. apéro, czyli apéritif. W dosłownym znaczeniu jest to napój alkoholowy podawany przed posiłkami, mający na celu pobudzenie apetytu. W wolnym tłumaczeniu przystawki i alkohol przed głównym posiłkiem - na pobudzenie apetytu. W kontekście tutejszych zwyczajów "imprezowania" jest to...

...niekończące się picie z zimnymi przystawkami... .

Wszyscy chyba doskonale wiemy jak wyglądają polskie wesela, przyjęcia okolicznościowe czy domówki: nie ma jedzenia - nie ma imprezy. Z reguły od drzwi witają nas zapachy różnorodnych potraw, które czekają wyłącznie na zebranie się wszystkich gości. Jak się już człowiek naje, to i popić może, a jak popije, to i się pośmieje i potańczy. Jedyny problem leży w gestii indywidualnej - umiar.

Tutaj wszystko stoi na głowie, bądź na rzęsach. Odgórnie, organizacyjnie. Bo przetrwanie imprezy, na którą jest się tutaj zapraszanym w godzinie jedzenia głównego posiłku w normalnej sytuacji (Włosi, Francuzi, Szwajcarzy główny obiad mają po 19, w ciągu dnia ledwo śniadanie, lekki lunch, przekąski), a oferowana jest nam niekończąca się ilość przystawek i wina i może łaskawie po kilku godzinach jakiśtam drobny ciepły posiłek - otwiera szwajcarski nóż w kieszeni...

Na przykładzie ostatniej firmowej fety chciałabym pokazać brak logiki tego zwyczaju:
- godzina - jak już wspomniałam, impreza taka zaczyna się najczęściej o godzinie, o której każdy porządny Szwajcar je swój główny posiłek,
- czekanie nie wiadomo na co - na ww. imprezie goście byli zaproszeni na 18:30... i do prawie 20 byli zmuszeni tłoczyć się w korytarzu z lampką wina bądź innego wybranego trunku z przeciskającymi się raz po raz kelnerami z przystawkami wielkości paznokcia... oczywiście żadnych dodatkowych atrakcji w tym czasie nie przewidziano,
- łaskawie już około 20 wpuszczono gości do sali, gdzie miała się odbywać impreza. W międzyczasie wymyślono gry i zabawy...

/nie pytajcie ile kwasu żołądkowego zbiera się w takim czasie, jak źle to wpływa na żołądek i układ trawienny i jak bardzo pochorowałam się z tego powodu - nie mogę pić czegokolwiek na pusty żołądek, a tym bardziej co i raz przegryzać byle co - mój organizm świruje... jest to po prostu niezdrowe/

- genialna, sadystyczna zabawa - jak zgadniesz tytuł piosenki to MOŻESZ PODEJŚĆ DO STOŁU z kolejną porcją #$%^&*( przystawek... Jak dorwę idiotę, który to wymyślił... Polskim zwyczajem mieliśmy tę zabawę gdzieś i po prostu poszliśmy coś w końcu zjeść...
- w międzyczasie prawdopodobnie wszyscy skonsternowani goście czekali na ciepły posiłek, żeby zjeść i zatańczyć...
- ale wymyślono kolejne, grupowe zabawy...
- i już po 22 doczekaliśmy się ... kotlecika z trzema szparagami...

Ucieszeni Francuzi i Szwajcarzy w końcu ruszyli dziarsko na parkiet. Niemniej impreza była oficjalnie przewidziana do 23, więc dużo czasu im nie zostało. My za to porzuciliśmy wizję najbliższego fast fooda, ale i tak stwierdziliśmy, że to nie impreza dla nas. Po nomen omen ponad 3h nieziemskiego głodu i popijania alkoholem i wrzucania przegryzek, gdy nadszedł wyczekiwany ciepły posiłek, nasze ciała stwierdziły, że teraz to trzeba mieć czas na trawienie, bądź spanie, bądź posiedzenie w toalecie, a nie zabawę :/.

Czy te imprezy wymyśla jakiś sadysta??

Za to z opowieści znajomych dowiedziałam się, że np. tak samo wyglądał ślub jednej z znajomych znajomych i była na nim kobieta w ciąży, która po pewnym czasie zaczęła otwarcie mówić, że ma dość i "umiera" (i nie była bynajmniej Polką i niewiele brakowało żeby zemdlała). Czy oni sami nie widzą błędu w swoim podejściu?

Za to jeśli wybierasz się na imprezy w Niemczech (historie zasłyszane) - spodziewaj się imprezy "tramwajowej". Cześć, cześć, najlepszego, stoimy, patrzymy na siebie i idziemy sobie. Na owych imprezach posiłku prawdopodobnie nie będzie w ogóle, więc za wczasu zaplanuj sobie najbliższego McDonalda.

Kiedy apéro ma sens?
Otóż nie jest tak źle, byłam też na udanej imprezie. Niemniej była to polska impreza. Zaczęła się i trwała w ciągu dnia, więc logicznym były przekąski i alkohol, każdy przyszedł przynajmniej po śniadaniu, a po południu nasyciliśmy się ogromną ilością potraw obiadowych i kontynuowaliśmy do wieczora. Jak to prawdziwe matki polki - impreza zakończyła się o zmierzchu, z pełnymi i wesołymi brzuszkami.

I to to ja rozumiem :).

Byliście na imprezie w Szwajcarii? Jak było w Waszym przypadku?

Dlaczego nie opłaca się kupować w Szwajcarii? I ciekawostka jogurtowa.


Szwajcaria jest jednym z najdroższych krajów w Europie. Na szczęście zarobki odpowiadają sile nabywczej, co już bywa nie tak oczywiste w okolicznych krajach. Na przykład cena lunchu w firmowej stołówce we Francji i w Szwajcarii potrafi być podobna, a zarobki są dużo niższe w FR. Ale nie o tym dzisiejszy tekst.

Szwajcaria ma tego pecha, że z każdej strony można się bujnąć przez granicę i korzystać z dobrodziejstw innego kraju. Mimo, że podatki w Szwajcarii są śmieszne (8% VAT, srsly?!?!?!), to każde większe zakupy, o ile mieszka się blisko granicy, zdecydowanie bardziej opłacają się np. we Francji.

Poniżej przedstawię małe porównanie cen w Coop (bo rzadko tam trafiam, więc jest mało tych samych produktów na mojej liście) i w francuskim Carrefour, a jeszcze niżej: ile przez tę granicę można przewieźć.

Jednak zanim przejdę do zestawień potrzebuję moralniaka.

Dlaczego jednak warto kupować w Szwajcarii? 

Kieruję się w życiu dewizą wspierania lokalnej gospodarki, lokalnej przedsiębiorczości i społeczności. Ten kraj nas gości, więc warto się mu odwdzięczyć. Wiem też niestety, że moje wybory zakupowe tutaj, jak i zapewne dużej części ludzi mieszkających przy granicy francuskiej (a ogółem obcokrajowców w Szwajcarii jest około 25% całej populacji i kolejne setki tysięcy frontalierów, +/- 300 000) nadwątlają pod tym względem szwajcarską gospodarkę i szeroko rozumiany segment usług i sprzedaży.

Jedyne racjonalne przesłanki za kupowaniem w Szwajcarii to:

- gospodarcze, jw.
- jakościowe - nie da się tu kupić chłamu
- ekologiczne - i opakowania i logistyka spełnia wysokie eko standardy, np. materiały są z odzysku i nadają się do odzysku, zamiast kartonowych podstawek na produkty (jednorazowych) są "kratki" wielokrotnego użytku, oświetlenie sklepu jest eko, lodówki są eko... i tak można wymieniać różnorodne eko rozwiązania
- logistyczne - jeśli masz daleko do granicy i więcej spalisz paliwa niż zyskasz na zakupach
- elektronika, rtv, agd - można tutaj taniej kupić telefon komórkowy niż w Polsce!

Kończąc moralniaka - na obecnym etapie życia przekonuje mnie przede wszystkim cena koszyka i fakt, że mam bliżej do Francji niż do Coop.

Trzeba też wziąć pod uwagę, że Coop, który porównuję, jest zdecydowanie inną kategorią sklepu niż Carrefour. Po tych, które tu zdążyłam odwiedzić, odnoszę wrażenie, że Coop jest trochę jak nasza Alma (ciekawe jak wypadnie Migros) z naciskiem na rozwiązania dla osób nie gotujących samodzielnie lub rzadko gotujących (sztabkę złota temu, kto znajdzie tam koncentrat lub przecier pomidorowy albo paczkowaną lub dobrą w składzie włoszczyznę itp. półprodukty lub produkty surowe). Ponadto trzeba wziąć pod uwagę, że Szwajcarzy i Francuzi mają inny styl odżywiania się. Np. w Szwajcarii duża część sklepu jest skupiona na tym co można przyrządzić z Fondue i Raclette, a we Francji jest dużo rozwiązań pod francuską kuchnię, np. beszamel w tubce, stosy croissantów i jogurciki deserowe. Carrefour jak to Carrefour: zwykły, rodzinny sklep z naciskiem na korzystne ceny. Za to jest ogromna różnica między Carrefourem polskim a francuskim. Polacy są takimi centusiami, że kupią każde g*, więc jakość produktów często woła o pomstę do nieba. We francuskim C. nie da się naciąć. Chleb jest chlebem, a nie pleśniejącą tekturą; warzywa i owoce dojrzałe i jakościowe. Nie da się przyczepić.
Dodam też, że Szwajcaria jest uboga w zasoby i żyzne gleby, więc bardzo dużo importuje z okolicznych krajów, co też wpływa na ceny.

OFF TOPIC: Ciekawą obserwacją dla mnie są też różnice w standardowych smakach jogurtów na półkach:
w PL: truskawka, malina, jagoda, brzoskwinia, banan
w FR: toffi, kasztan, orzech, kokos
w CH: czekolada, kawa, orzech, cytryna
Możliwe, że jedną z przyczyn jest sposób spożywania jogurtów - u nas jest to śniadanie lub przekąska i jemy go (raczej) tonami i lubimy owoce, bo sezon krótki, a deser wg Polaka to coś słodkiego - np. ciastko. Tu sezon jest zdecydowanie dłuższy i import bliższy, a jogurt lub "jogurt" jest traktowany jako deser, więc jest sprzedawany w dziwnych smakach i bardzo małych opakowaniach. Jednocześnie półki ze słodyczami we Francji prawie nie istnieją, a w Szwajcarii są nieznaczące w porównaniu z polskimi.

W takim razie jak kształtują się różnice w cenach? 

Zwróćcie uwagę na zdjęcie tego posta, bo to był dla mnie największy szok.

Jogurt karmelowy Perle de lait, 4x125g (różnica - delikatna w opakowaniu i w formie jogurtu, francuski jest z karmelem pod jogurtem, a szwajcarski jest wymieszany w masie)
Coop - 4,7 / Carrefour 1,83€
256% różnicy (uproszczenie od cena a to x% ceny b)

Najtańsze mleko w Coop 1,8
Super eko bio lokalne świeże mleko w Carrefour - 1,73€
10% różnicy i różnica w jakości
ciekawostka - w Coop było zatrzęsienie "drinków mlecznych" i miałam problem w odnalezieniu 100% mleka 

Mięso wołowe, mielone
300g w Coop 7,1 / 500g w Carrefour - 4€
295% różnicy

Marchewka, 1kg
Coop - 2,2 / Carrefour 0,89€
247% różnicy

Por
0,75 / 0,24€ 
312% różnicy

Kapsułki do kawiarki typu Nespresso, 10 sztuk, najtańsze
Coop - 3,5 / Carrefour 2,6€
134% różnicy

Kolejny faworyt - papier toaletowy
9 rolek w Coop -  5,2
8 rolek w Carrefour - 3,47€
149% różnicy

Mozzarella Galbani
Coop - 1,8
Carrefour - 0,95€
189% różnicy

To ile można legalnie i bezc(z)elnie przewieźć przez granicę?



Mienie prywatne - do wartości 300 franków.
1kg mięsa, 1kg masła, 5kg innych tłuszczów, 5 litrów alkoholu poniżej 18%, 1 litr alkoholu powyżej 18%, 250 sztuk papierosów lub cygar, 250 gram innych wyrobów tytoniowych.
Cło jest tak wysokie, że naprawdę nie opłaca się wpaść...

Mieszkacie w Szwajcarii? Gdzie robicie zakupy?