Czy wiesz, dlaczego niewiele wiesz o Szwajcarii?

/fundacja PAFERE
Wstyd się przyznać, ale zanim moja ścieżka połączyła się z Szwajcarią, nie miałam żadnych skojarzeń z tym krajem. Nie przychodziły mi do głowy nawet żadne stereotypy! Oczywiście usłużni, znający się na wszystkim Polacy, raczyli mnie od razu doedukować, że to najgorszy kraj na świecie... Z braku zrozumienia panujących tu zasad reagujemy na nie jak pies na jeża wychowywani na bajkach typu "wolnoć Tomku w swoim domku". Ponadto zawsze bardziej interesowała mnie Azja niż Europa i w tym kierunku też szła moja edukacja. Zanim spakowałam konia googlowałam o tym kraju co tylko się da, i jednym z pierwszych, i jak się okazało najlepszych miejsc na jakie trafiłam, był blog Joanny Lampki: http://blabliblu.pl/ .

Autorka wyżej wymienionej książki i bloga ma wyjątkowy dar opowiadania historii i przemycania wiedzy w bardzo lekki i humorystyczny sposób oraz przyciągania do siebie nietuzinkowych ludzi. Wiele rzeczy można powiedzieć i wysłuchać o Polonii, ale Polonia, która śledzi i angażuje się w tego bloga, jest wyjątkowa.

Oczywiście książka została wydana dopiero niedawno i na pewno będzie świetnym startem dla każdego "szwajcaro-laika" i także ogromnym źródłem inspiracji polityczno-społecznych, szczególnie dla tych, którzy nie odnajdują się w demokracji na wzór polski czy amerykański. Chcesz zobaczyć jak można rządzić państwem demokratycznie i inaczej? Chcesz zobaczyć, że to działa? Według mnie lepszego systemu niż w Szwajcarii jeszcze nikt nie wymyślił i ubolewam, że inne kraje się na nim nie wzorują. Według mnie wszystkie inne demokracje niż szwajcarska, to nie są prawdziwe demokracje, a jakiś cyrk na kółkach.

"Czy wiesz, dlaczego nie wiesz, kto jest prezydentem Szwajcarii" tematu Szwajcarii nie wyczerpuje, ale bardzo zgrabnie zaznacza jego kompleksowość w sposób lekkostrawny nawet dla nastolatka jak i jako lektura do porannej kawy.

Nawiązując do stwierdzeń autorki, Polacy uważają, że "pierwszy milion trzeba ukraść", a Szwajcarzy, że wypracować, swoją własną, ciężką pracą. Między innymi z tej książki dowiesz się, czy to prawda, że Szwajcarzy wzbogacili się na majątku Żydów i nazistów i co ma wpływ na stabilną pozycję gospodarczą kraju.
"Szwajcaria ma również bardzo trudną historię budowania
państwa. Bieda, brak surowców naturalnych, żyznych gleb,
niesprzyjające warunki geograficzne, a także wielokulturowość,
wielojęzyczność, wieloreligijność i bardzo silni sąsiedzi,
którzy wielokrotnie próbowali zdominować niewielkie, słabe
państewko, paradoksalnie przyczyniły się do wytworzenia
specyficznego charakteru narodowego Szwajcarów. Konflikty
wewnętrzne i brak jednolitości sprawiły, że jedynym
sposobem niedopuszczenia do rozpadu państwa stało się
zachowanie jak największej autonomii kantonów. Natomiast
zagrożenie z zewnątrz, ze strony silnych sąsiadów, sprawiło, że
Szwajcarzy poczuli się jednym narodem gotowym do obrony
swojego terytorium." s.55
To, co mi ewentualnie w tym wydaniu nie odpowiada, to bardzo wyraźny subiektywizm, częste powtórzenia tych samych myśli (jak na tak krótką publikację trochę nużące), przemycanie własnych poglądów ekonomicznych (niechcący tuszując rzeczywisty pluralizm myśli i działań tego kraju, choć w pewnym sensie odzwierciedlając tym samym szwajcarską mentalność) i nikłe przypisy (źródła) do podanych informacji.

Przykładowo: autorka ochoczo przyklaskuje odrzuceniu w referendum dochodu podstawowego. Też gdy pierwszy raz usłyszałam o tym koncepcie, to byłam mu przeciwna, ale z ciekawości zaczęłam studiować różne opracowania na ten temat i na przykład: gdyby zlikwidować całą administrację związaną z zasiłkami wraz z tymi zasiłkami w Niemczech, to każdemu obywatelowi przysługiwałoby około 700 euro miesięcznie... Ponadto już za mniej więcej 20 lat może zniknąć 40% znanych nam dziś zawodów. Zastąpi je AI i robotyka. Argument "trzeba było dobrze wybrać studia" przestanie być ważny, bo bycie informatykiem będzie jak bycie kelnerem dziś... Zauważcie, że w czasach naszych rodziców wystarczyło mieć jakiekolwiek studia żeby robić karierę (a dało się i bez), a bycie doktorem torpedowało do innej klasy społecznej, dzisiaj trzeba mieć minimum magistra żeby dostać jakąkolwiek pracę, a do kariery - wąską specjalizację w chodliwej dziedzinie, a doktory kwitną jak grzyby po deszczu. W czasach naszych dzieci i doktorat to może być za mało... Czy stać nas (podatników) na to, żeby wszyscy robili doktoraty? Żeby ludzie w wieku produkcyjnym byli wyłączeni z rynku i utrzymywani przez rodziców? Dyskusja nad dochodem podstawowym nie bierze się z chęci dojenia "państwa", a z wyzwań, przed którymi globalnie stajemy. Boom technologiczny ostatnich czasów gwałtownie pomnaża dochody coraz mniejszej grupy ludzi. Przecież cały świat nie będzie złożony z samych dżobsów i masków, a zamordowanie połowy populacji ziemi jest niehumanitarne. To, co realnie napędza gospodarkę, to te "the other 98%". Dobrobyt wypracowany przez całe narody musi zostać lepiej rozdystrybuowany i wyrównać pogłębiające się różnice, które mogą doprowadzić tylko do kolejnej rewolucji, a nawet wojny. Co ciekawsze! Dyskusję o dochodzie podstawowym inicjują nie obywatele czy politycy, ale sami przedsiębiorcy! (Nie wiem kto zainicjował w Szwajcarii, ale zawsze za danymi osobami może stać niewidzialna ręka biznesu.) Ze strachu przed tym, kto będzie kupował ich produkty, jak sami stają przed obliczem masowych zwolnień! Z Gatesem na czele!

Szwajcaria jednocześnie świetnie broni się przed dzikim kapitalizmem w stylu amerykańskim, który zjada Polskę (co też w książce nie wybrzmiewa, a wydaje mi się dość istotne):
a) Jeśli chcesz mieć w firmę działającą w Szwajcarii - musisz mieć tu siedzibę.
b) Jeśli chcesz wprowadzić jakiś produkt na szwajcarski rynek na masową skalę - musisz go tutaj produkować. Najważniejsze, strategicznie dziedziny gospodarcze Szwajcarii, bronią się wysokim cłem (np. rolnictwo). Myślałam kiedyś, żeby sprowadzić moją ulubioną paszę z Polski do Szwajcarii, ale zbankrutowałabym na tej operacji...
c) Pracownicy są traktowani jak ludzie i jak źródła sukcesu i dochodu firmy: popularnym jest roczny bonus od dochodu firmy (nawet dla bardzo szeregowych pracowników), trzynaste pensje, dni wolne "od firmy", a nie z tytułu prawa pracy i dni wyznaczonych państwowo. Prawie nikt tutaj nie pracuje w święta ani w weekendy. W związku z tym komu by się chciało 6 tygodni urlopu? I w związku z tym, co z taką Polską, gdzie bardzo trudno jest wziąć urlop, który Ci przysługuje, a jak go weźmiesz, to masz szefa na telefonie? Gdzie ludzie boją się pójść na L4, bo dostaną tylko 80% pensji, która i tak ledwo starcza na kredyt i w efekcie umierają na powikłania po zapaleniu płuc? Gdzie nie ma dobrego dostępu do służby zdrowia i normalnych umów o pracę? W Szwajcarii nie istnieje inna forma zatrudnienia niż umowa o pracę! "Socjalizm", to nie "populizm". Socjalizm, to traktowanie drugiego człowieka jak... CZŁOWIEKA. I wtedy też dużo więcej można osiągnąć, a ludzie nie mają potrzeby "kraść" ani "odbierać, co moje".

Mimo wszystko, a raczej z przeważającymi plusami tej publikacji, "Czy wiesz, dlaczego nie wiesz, kto jest prezydentem Szwajcarii?" jest według mnie obowiązkową pozycją dla każdego Europejczyka.

Można ją pobrać ZA DARMO na stronie fundacji PAFERE, choć przysłowiowa złotówka w ramach datku na pewno będzie mile widziana (niemniej nie jest obowiązkowa): https://ksiazki.pafere.org/#/publication/2

Jak tylko przeczytacie - dajcie znać jakie macie przemyślenia! A może już czytaliście?



Klasy sportowe w ujeżdżeniu w Szwajcarii.

/Anja Wyss, Zumbido

Miałam okazję zobaczyć regionalne zawody pod Genewą w ujeżdżeniu i byłam zaskoczona całkiem wysokim poziomem jeźdźców w teoretycznie niskich klasach. Zaczęłam więc porównywać programy zawodów w PL i w CH żeby zrozumieć, o co chodzi.

System licencji i odznak, choć głównie z punktu widzenia skokowego znajdziecie TU.

Poniżej porównanie klas:
CH - PL - KOMENTARZ
FB - L (w niektórych programach elementy P)
L - P (w niektórych programach elementy N)
M - N (w niektórych programach elementy C)
S - C (z wyższymi elementami)

Ciekawostki, których nie mam siły chwilowo sprawdzać:

Na poziomie szwajcarskiego FB można jechać w ostrogach i z batem.

Na poziomie szwajcarskiego L można jechać na munsztuku i występują już chody zebrane. Wynika to zapewne z faktu, że klasy dla młodych koni są klasami oddzielnymi, więc jeźdźcy chyba z założenia jadą na doświadczonych/wyszkolonych koniach.

Nie można startować w zawodach bez Brevet wspomnianego w artykule o licencjach. Aby móc startować w zawodach klasy L należy mieć Brevet i zdać egzamin na licencję R (regionalną) lub udowodnić dobre wyniki w zawodach o programie FB07-FB10 (minimum 60% uzyskanych w ciągu 365 dni + 16/20 punktów na egzaminie licencyjnym, teoretycznym).

Aby uzyskać licencję N (narodową) należy, tak jak w skokach:
- posiadać licencję R od dwóch lat, lub(?)
- przedstawić wyniki zawodów z ostatnich dwóch lat na poziomie równym lub wyższym od FB05, w których zdobyło się miejsce 1-5 na przynajmniej piętnastu zawodników.

Jak zrobić prawo jazdy na przyczepę w Szwajcarii?

/http://www.cornishtractors.co.uk/richardson_horse-trailers1cornwall.html

O tym jak w ogóle zrobić prawo jazdy w Szwajcarii świetnie napisała blabliblu TU. Niedawno za to dowiedziałam się jak wygląda procedura wyrobienia prawa jazdy na przyczepę.

Aby wyrobić prawko B+E, należy:
- mieć prawo jazdy B od minimum 3 lat (o ile dobrze zrozumiałam zapisy z różnych źródeł)
- zgłosić wniosek we właściwym urzędzie komunikacji przedstawiając:
1. odpowiedni formularz,
2. aktualne badanie wzroku,
3. zdjęcie paszportowe,
4. kopię dowodu tożsamości,
5. jeśli masz problemy zdrowotne - przedstawić odpowiednie zaświadczenie od lekarza.

Nie musisz odbywać specjalnego kursu ani zdawać dodatkowych egzaminów (teoria, pierwsza pomoc itp.), bo dotyczyły one już prawka kategorii B.

Otrzymujesz prawo jazdy BE tymczasowe na 24 miesiące i obowiązek naklejenia L w widocznym miejscu. W przeciwieństwie do B nie musisz jeździć z osobą, która ma powyżej 23 lat i stałe prawo jazdy. W ciągu 24 miesięcy od wydania prawka tymczasowego masz podejść do egzaminu jak już uznasz, że będziesz gotowy. Możesz zdawać egzamin w swoim samochodzie i ze swoją przyczepą.

W Polsce z tego co wiem, podchodząc do BE masz znowu teorię i praktykę i godziny do wyjeżdżenia na kursie.

Miła niespodzianka i ułatwiająca koniarzom życie. Mając pełnoprawne B możesz "z miejsca" wziąć prawo tymczasowe na BE i niezależnie od nikogo pojechać na zawody.

Łatwość zdania egzaminu i siła nabywcza franka powoduje, że bardzo dużo koniarzy ma swoje przyczepy. Niemniej posiadanie przyczepy wiąże się z podatkiem, więc warto dobrze przemyśleć czy na pewno nam się to opłaca.

W Polsce czasem łatwiejszym rozwiązaniem jest kupienie koniowozu mieszczącego się w kategorii B niż egzaminowanie się na BE. Warto jednak uważać, bo koniowozy na B to najczęściej mocne przeróbki zwykłych samochodów z naczepą albo foodtrucków itp. i ich podleganie pod B jest czasem mocno naciągnięte.

System licencji jeździeckich w Szwajcarii.

/fnch.ch

Mój francuski pozwala już na całkiem zaawansowane zrozumienie tematyki, a niedługo w mojej stajni będą czterodniowe zawody. Myślałam, żeby w nich wystartować, ale przed zgłoszeniem (które należy wykonać miesiąc wcześniej) zapaliła mi się czerwona lampka (gdyż nie są to zawody "za stodołą") - co z papierami?

W związku z moimi najnowszymi odkryciami przedstawię Wam system licencji/uprawnień w Szwajcarii, ale na razie w teorii. Artykuł zostanie zaktualizowany jak przejdę niezbędne procedury (nie rychło) i wtedy dodam praktyczny punkt widzenia.

Aby wziąć udział w zawodach jeździec musi mieć -edit-: Brevet combiné.

Szwajcarzy znani są z faktu, że na wszystko musisz mieć papier, a ten najbardziej wartościowy/podstawowy to właśnie Brevet fédéral. Występuje on w każdej dziedzinie: marketingu, księgowości, pielęgniarstwie... i jak się okazuje - także w jeździectwie. Dotychczas sądziłam, że posiadanie takiego dokumentu jest rzeczywiście wartościowe tutaj i potwierdza kompetencje i otwiera drzwi do pracy, ale w kontekście jeździectwa jest to nic innego jak odpowiednik... Brązowej odznaki jeździeckiej.

/https://www.fnch.ch/Htdocs/Files/v/6263.pdf/Lizenzen/liz_allgemeine_bestimmungen_f.pdf
 Powyższa tabelka nadal niewiele mi mówiła, ale już program egzaminu wyjaśnił wiele: 

W skrócie aby uzyskać owy Brevet w stylu klasycznym (można wybrać styl/dyscyplinę, która nas interesuje pod kątem egzaminu), należy umieć: wsiąść, zsiąść, przygotować konia do jazdy, zaprezentować umiejętność jazdy we wszystkich chodach, rodzajach dosiadu i różnych ustawieniach (długa wodza, robocze, ew. pośrednie), przejechać przez 3 cavaletti, przeskoczyć krzyżaka i okser o wysokości do 60cm, zrobić woltę w galopie i odpowiedzieć na pytania teoretyczne dotyczące koni i jeździectwa, w tym także umieć zaprezentować konia w ręku i pracować z koniem z ziemi (domniemam, że lonżować).

W związku z tym, jeżeli masz dokument zagraniczny będący równowartością tego, co w powyższej tabelce, bądź polskiego BOJ, to możesz poprosić o wystawienie szwajcarskiego ekwiwalentu, czyli Brevet. Nie wiem, czy polskie odznaki są uznawane w szwajcarskim systemie, a też wiele osób mi mówi, że Szwajcarzy niechętnie przepisują zagraniczne uprawnienia (choć bardziej w kontekście uprawnień zawodowych, a nie hobbystycznych). Wyjdzie w praniu, teoretycznie można.

To samo dotyczy licencji. Aby uzyskać licencję szwajcarską, należy:
1. jeśli masz obywatelstwo:
- zdać egzamin licencyjny w Szwajcarii, chyba że udowodnisz, że mieszkałeś za granicą dłużej niż rok, wtedy ewentualnie przepiszą Twoją licencję
2. jeśli masz inne obywatelstwo niż szwajcarskie:
- musisz przesłać do związku (FSSE) formularz ekwiwalencji dostępny na stronie związku ("Demande d’une licence en Suisse sans subir d’examen"),
- kopię swojej licencji
- zgodę swojego związku na przepisanie uprawnień (L'accord de sa federation)
- kopię permitu
- w przypadku studentów: kopię potwierdzenia bycia studentem w Szwajcarii
*i potwierdzenie opłaty proceduralnej (Szwajcarzy nie lubią mówić o pieniądzach, więc ten detal jest często pomijany, ale oczywisty. Kwoty pewnie trzeba wydzwonić, bo na stronie ciężko znaleźć.)

Jakie są rodzaje konkursów i licencji w Szwajcarii?
/https://www.fnch.ch/fr/Disciplines/Saut/Sport/Licences.html
Posiadając wyżej wspomniany Brevet można startować w konkursach oznaczonych jako B o wysokości przeszkód od 60-105cm.

Posiadając Licencję R (regionalną) można startować w konkursach oznaczonych jako R o wysokości od 100-135cm.

Posiadając licencję N (narodową) można startować w konkursach oznaczonych jako N o wysokości od 100-155cm.

W Polsce konkursy różnią się tylko wysokością, co powoduje, że doświadczeni jeźdźcy z młodymi końmi muszą się "przepychać łokciami" między słabszymi jeźdźcami. Za to młodym jeźdźcom daje to szansę konkurowania z doświadczonymi zawodnikami. Niemniej jest mniej sprawiedliwe i wywołujące czasem zamęt. Tu doświadczeni jeźdźcy mogą startować "treningowo" wśród osób w podobnej sytuacji. Szkoląc młodego konia wolisz jeździć wśród ludzi, którzy "ogarniają kuwetę" i którzy na pewno nadają się do startowania na danym poziomie, bo potrafią już racjonalnie ocenić sytuację. Ciekawe rozwiązanie.





Skoro Brevet jest jak BOJ, to czy mają też SOJ i ZOJ? Czyli trzystopniowy system odznak?

Tak, choć z innymi założeniami.
SOJ = Test d'argent CC. Długo zastanawiałam się o co chodzi z tymi "pieniędzmi", ale to synonim srebra ;) czyli nic innego jak Srebrna odznaka jeździecka. CC jest skrótem od Concours Complet czyli WKKW.

ZOJ = Test d'or. Czyli tu bez niespodzianek i jest równowartością licencji regionalnej R, czyli naszej III.

W Polsce brąz robisz żeby startować w zawodach licencyjnych (III), srebro żeby zrobić instruktora sportu i/lub II licencję (o ile się nie mylę), a złoto żeby się pochwalić (chyba ewentualnie liczy się do trenera jeśli się nie ma licencji). A każda kolejna odznaka to po prostu wyższy poziom trudności.

W Szwajcarii robisz Brevet żeby w ogóle startować w zawodach jakichkolwiek, Test d'argent żeby startować w WKKW powyżej klasy B1 (ale jeśli masz licencję w skokach, to nie musisz) i żeby móc zdać Test d'or. Niemniej licencje są niezależne od tych testów, poza Brevetem. "Odznaki" różnią się kompleksowością zagadnień. Test d'argent według opisu nie wydaje się być trudniejszy od Brevet, ale zawiera w sobie zagadnienia jazdy w terenie, skakania crossu i pierwszej pomocy.

Jeśli nie posiadasz zagranicznej licencji, jak uzyskać licencję R (regionalną) w Szwajcarii?
- zdać egzamin licencyjny, lub
- zdać Test d'or, lub
- przedstawić pisemne wyniki pozytywnie ukończonych zawodów z oceną stylu jeźdźca.

Jeśli nie posiadasz zagranicznej licencji, jak uzyskać licencję N (narodową) w Szwajcarii?
jeśli posiadasz licencję R od dwóch lat (w domyśle: możesz wziąć udział w konkursie licencyjnym - do potwierdzenia; albo po prostu zmieniają za "staż" ????), lub
- jeśli przedstawisz 5 wyników zawodów  >= R120 z klasyfikacją od 1-5 miejsca na przynajmniej 15 zawodników uzyskanych w ciągu ostatnich dwóch lat.

Jeśli chcemy startować na własnym koniu, to musimy go zarejestrować w FSSE (i dokonać odpowiedniej opłaty), a żeby wziąć udział w zawodach koń powinien być zaszczepiony nie wcześniej niż pół roku przed startem, ale nie trzeba szczepić co pół roku, tak jak w Polsce. Jeśli dogrzebię się bardziej szczegółowych zasad co do koni, to poświęcę im osobny artykuł.

Widząc te zasady wychodzi na to, że Szwajcaria jest dość liberalna (co potwierdza się także w kontekście formalności w urzędach czy podatków), bo aby uzyskać odpowiednie uprawnienia de facto trzeba udowodnić, że ma się kompetencje, a nie przemielić się przez drabinę biurokracji. Ma się opcje i różne okoliczności są brane pod uwagę. Z drugiej strony poddaje to w wątpliwość funkcjonowanie niektórych procedur (może zostały stworzone, żeby dopieścić FEI), dlatego muszę się jeszcze upewnić czy wymienione warunki do poszczególnych licencji to na pewno "lub" czy mieli na myśli "i". Brakuje zaimka, a zdanie wprowadzające jest "otwarte", czyli sugerujące różne możliwości. Ponadto wrzucenie w ten sam sposób sformatowanych i sformułowanych warunków dla obcokrajowców jako jeden z punktów także sugeruje "opcje".


Ciekawa jestem jak to wyjdzie w praktyce, niemniej niezależnie czy jest to kwestia przepisywania uprawnień czy zdobywania ich tutaj - wszystko rozgrywa się o pieniądze i czas...

Czy rasowe zwierzę to ludzka fanaberia?

/
Ludzie dzielą się na zwolenników i przeciwników zwierząt rasowych (z papierem). W Polsce dość popularne jest "anarchistyczne" podejście do wszelkiego rodzaju dokumentów, z jednej strony uwarunkowane historią i czasem wątpliwą wartością owych dokumentów - nadprodukcja magistrów, byle jakie kursy zawodowe bądź kompetencyjne, brak środków u osób doświadczonych na uzyskanie "papierów" bądź uwłaczający poziom formalności i zadań do wykonania aby te "papiery" uzyskać. Przyjęło się u nas, że sąsiad co od 20 lat robi stolarkę nie musi mieć papieru stolarza, bo "kto wie ten wie", że jest najlepszy na świecie. Niemniej takich złotych sąsiadów jest kilku, a wraz z ustawą deregulacyjną samozwańczych stolarzy, trenerów czy hodowców jest bez liku i znalezienie "tego właściwego" graniczy z cudem.

Odchodząc od tej przydługiej anegdoty: czy zwierzę, kot, pies, powinno być rasowe (z papierem) czy nie? Czy nie lepiej wziąć pupila ze schroniska albo dać dom przybłędom?

Ludzie, szczególnie w Polsce, bardzo lubią się dzielić. Zwolennicy adopcji będą "wieszać psy" na zwolennikach zwierząt rasowych i odwrotnie.

Moim zdaniem, biorąc odpowiedzialność za kolejne życie pod naszym dachem, powinniśmy robić to świadomie. Osobiście jestem zwolenniczką zwierząt rasowych. Nie ze względu na swoją burżuazję i fanaberie.

Zwierzęta rasowe, to zwierzęta z pewną gwarancją:
- gwarancją zachowania typowego dla rasy - masz większą pewność, że nabywając takie zwierzę i znając daną rasę, jego zachowanie i charakter będą pasowały do Twojego trybu życia, warunków lokalowych i będziesz gotowy na niektóre zjawiska;
- gwarancją zdrowia lub informacji o najczęstszych problemach zdrowotnych - dobra hodowla ma przebadane swoje zwierzęta rozpłodowe, a także wszystkie mioty i wystawia certyfikat zdrowia zwierzęcia wraz z wadami lub ich brakiem;
- gwarancją znanej i raczej pozytywnej historii zwierzęcia - certyfikowani/zrzeszeni hodowcy są pasjonatami, którzy wybitnie dbają o swoje zwierzęta. Masz pewność, że zwierzę nie miało problemów w przeszłości, a jak miało, to jakie, że było dobrze karmione i dobrze traktowane i swoim wyborem hodowcy wspierasz jego działalność i dobre praktyki.

Zwierzęta "rasowe", ale z "domowych" hodowli:
- różnie można trafić i raczej trzeba znać daną rodzinę, czy rzeczywiście właściwie z danym zwierzęciem postępuje: czy są jak certyfikowana hodowla, ale nie mają ambicji na konkursy, pokazy, wystawianie papierów itd., ale wszystko inne robią zgodnie ze sztuką. Jeśli nie, to choćby obdarzali zwierzęta ogromną troską i miłością, to nie masz już gwarancji czystości rasy, braku wad genetycznych, zdrowia... Wiesz tylko, że zwierzę nie zostało skrzywdzone...
- ponadto żadna certyfikowana hodowla nie udzieli "krycia" niecertyfikowanej hodowli, więc zwierzęta raczej rasowe nie będą, chyba że "dzikie" hodowle współpracują między sobą. Certyfikowana hodowla od razu pyta, czy zwierzę ma być do towarzystwa czy do hodowli, albo sama o tym decyduje widząc pokrój i badania danego zwierzęcia. Jeśli zwierzę jest przeznaczone do towarzystwa, w umowie k-s będziesz miał obowiązek kastracji.
* Znam również "hodowle", gdzie niechcący bądź celowo, kochające rodziny miały mioty swoich zwierząt i bardzo często miały one jakieś problemy wrodzone: np. wady serca, przez które kilkumiesięczny osobnik nagle umierał i inne bardziej lub mniej poważne. 

Zwierzęta "rasowe" z pseudohodowli:
- niby truizm, a wiele osób daje się naciąć na "atrakcyjną cenę". Sprawdzajcie proszę jak zwierzęta są hodowane, traktowane, w jakich są warunkach, kim są owi "hodowcy". Wiadomo, każde zwierzę zasługuje na naszą miłość, ale nabywając je z pseudohodowli wspieramy tego typu działalność, a samo zwierzę mogło cierpieć, być niedożywione, źle krzyżowane, mieć wiele wad, złe zdrowie itd.

Zwierzęta nierasowe:
- nie ma w nich nic złego poza tym, że są jedną wielką niespodzianką :). Ani nie wiemy czy będą duże, czy małe? Czy będą aktywne, czy leniwe? Czy będą miały tendencję do kopania, czy do wodowania? Czy będą zdrowe, czy chorowite? Czy nadają się do mieszkania, czy do ogródka? Schroniska pękają w szwach właśnie od takich kundelków, bo urósł i ... :(

Zwierzęta adopcyjne, ze schronisk:
- nie mam nic przeciwko adoptowaniu porzuconych sierściuchów, niemniej musimy do tego podejść rozważnie i świadomie: jest duża szansa, że zwierzę będzie potrzebowało behawiorysty, będzie miało lęki separacyjne, będzie stwarzało problemy, będzie wymagało ogromnej atencji i naszej obecności. Jeśli planujesz dziecko (okres ciąży i nowego domownika to szok dla zwierzęcia, tym większy jeśli z tego powodu zostało porzucone, a Ty nie będziesz mieć siły i czasu poświęcić mu dużo uwagi), dużo pracujesz, nie ma Cię ciągle w domu - nie bierz zwierzęcia ze schroniska. 

Reasumując - zwierzę rasowe, z dobrej hodowli, to czysta karta, którą wspólnie zapiszemy. Każde inne może być problemem. 

Kiedyś miałam wielkie serce, było mi szkoda wszystkich porzuconych lub źle traktowanych czworonogów, chciałam zaopiekować się każdym napotkanym, ale zauważyłam jak wiele mnie to kosztuje i jak bardzo czasami nie mam wpływu na to, co się wydarzy.
Za bardzo bolało mnie: oddawanie ucywilizowanego zwierzęcia do adopcji dalej (ze względu na sprzeciw rodziny do zatrzymywania zwierząt; np. oswojona z pola suczka, gdzie uciekła od właściciela po tym jak wyrzucił/zabił jej szczenięta i była bojaźliwa i agresywna wobec mężczyzn), rozstania ze zwierzętami, dla których nie mogłam nic zrobić (np. pies na łańcuchu, który według właściciela "ma sobie radzić sam", ale nie kwalifikował się do wezwania TOZ; koń, który uchodził za mordercę i dzikusa, a tak naprawdę potrzebował cierpliwej osoby, która się nim zajmie i u którego efekty mojej pracy zostały znieważone i koń poszedł na rzeź) i śmierci tych zwierząt (np. królik z dzikiej hodowli w złym sklepie zoologicznym chorujący na raka)...
Moje serce więcej takich historii nie zniesie, tym bardziej, że i moja osobista historia była niełatwa i dla własnego zdrowia i spokoju ducha wolę wybrać "łatwe" rozwiązanie o najmniejszym ryzyku komplikacji.

Każdy wybór będzie słuszny, ale nie stygmatyzujmy wyborów innych ludzi. Lepiej świadomie wziąć zwierzę rasowe niż nieświadomie ze schroniska. Lepiej świadomie wziąć ze schroniska niż nieświadomie z hodowli. Zwierzęta nie są robotami i same się sobą nie zajmą tak jak byśmy tego chcieli.

Każde serduszko pod Twoim dachem to pełna, Twoja odpowiedzialność.

 

Zakochany kundel, czyli bajki swoistym znakiem czasu.

/filmweb.pl
Jedna z kultowych bajek mojego dzieciństwa. Pamiętam jak spędzałam wakacje u Babci i zabrała mnie do kina na polską wersję tego filmu puszczoną w Feminie w latach 90'. Wtedy nie wiedziałam, czemu powiedziała, że będzie czekała na mnie przy wyjściu. Dziś wiem, że jej skromna emerytura pozwoliła jej, jak to prawdziwej "matce polce", na zapłacenie jedynie za mój bilet, gdyż później nie miałaby środków na życie. Ta (i oczywiście nie tylko ta) bajka bardzo wpłynęła na mój rozwój emocjonalny i zawsze będzie mi przypominać o Babci, która zawsze potrafiła wyjąć ostatnie 10 zł z portfela dla swoich wnuczek.

Z racji zapewne "moonday" bądź ostatniej premiery "Pięknej i bestii" i rozmów na francuskim o "Kopciuszku" i innych księżniczkach, dopadła mnie nieodparta chęć obejrzenia tego arcydzieła. Oczywiście, że ogromnie się wzruszyłam i przeżyłam ją znów jak dziecko.

Jest to jedna z najpiękniejszych i wybitnie szowinistycznych bajek Disneya, i pomimo własnych sentymentów zastanawiam się, na ile rzeczywiście nadaje się ona do pokazywania jej współczesnym dzieciom bez słowa komentarza? Nigdy nie byłam wybitnie feministyczną osobą, wręcz uważam że mój facet jest większym feministą niż ja. Może dlatego że dopóki nie przekroczyłam drugiego progu dziesiętnego swego życia, nigdy nie czułam się specjalnie dyskryminowana, niemniej z każdym rokiem dostrzegam coraz więcej problemów na tym tle oraz moja świadomość różnych zjawisk rośnie.

Pytanie mogłoby brzmieć, a jaką krzywdę zrobiła Tobie ta bajka? Trudno winić pojedynczą bajkę za cokolwiek. Nawet powiedziałabym, że bardziej ukształtowała mnie Manga niż Disney, gdyż lata 90' były swoistym czasem boomu Mangi na polskim rynku (jak i wielu innych zagranicznych i "egzotycznych" rzeczy). Ale jeśli zsumujemy wszystkie bajki o księżniczkach i rycerzach i nawet tego nieszczęsnego kundla, to możnaby je winić za pewne skrzywienie obecnie dorosłych pokoleń, które w pewnym sensie nie mogą się odnaleźć balansując na cienkiej linii między tradycją, a nowoczesnością i stając przed dylematami jakich nasi rodzice nie mieli, gdyż ich życie, szczęśliwe czy nie, było ustrukturyzowane.

Co mnie tak boli po obejrzeniu bajki jako dorosły (a może i dojrzały) człowiek?
Wiadomo, bajka została zekranizowana w 55', więc nie można jej wiele zarzucić biorąc poprawkę na epokę (możliwe, że jak na tamte czasy była nawet dość wywrotowa i nowoczesna), niemniej jeśli planujecie ją zaserwować swoim dzieciom (choć na dzieciach się nie znam, ale intuicja mi podpowiada, żeby bić w dzwon), wydaje mi się, że nie można jej pozostawić bez komentarza, gdyż dzieci wchłoną ją podświadomie jak gąbka. 

Bajka ta opowiada o:
- mezaliansie międzyklasowym (kundel i rasowa suczka)
- usłużnej, lojalnej, grzecznej, dobrze wychowanej, niezbyt inteligentnej panience z dobrego domu (Lady), dumnej ze swojego pochodzenia, szczęśliwej ze swojego losu jaki by nie był, rodzącej mnóstwo potomstwa,
- niekonformistycznym, wolnym mężczyźnie skaczącym z kwiatka na kwiatek (bo może, w przeciwieństwie do kobiety) i balansującym na granicy prawa (Kundel i jego mnóstwo panienek, z których nawet nie chce się tłumaczyć, bo przecież "one nic nie znaczą")
- innych "bezklasowych" psach przedstawionych jako brudne i głupie (choć z pewną mądrością życiową),
- tym, że panienka, która pozwoliła sobie na "wolność" (nie dostosowała się do narzucanych jej nowych, jeszcze bardziej krępujących zasad) jest zhańbiona (kończy na łańcuchu) i potrzebuje mężczyzny, który zdejmie z niej tę hańbę - poślubi ją jak najszybciej (oferta ożenku od psich sąsiadów).

Wnioski, które zakodują się w podświadomości, np. dziecka:
- jeśli jestem dziewczynką: 
* mam być grzeczna, posłuszna i moje życie zależy od mężczyzn i "władców" (starszyzny, rodziny);
* mam akceptować potencjalnego absztyfikanta z całym dobrodziejstwem inwentarza i nie oczekiwać, że będzie wiódł prawe życie przed ślubem (ja mam być cnotliwa, ale facet nie musi);
* facet ma być macho, bohaterem i źródłem rozrywki, a kobieta uległą strażniczką ogniska domowego dostosowującą się do faceta;
* jak już pojawi się "mój kundel", to jeśli ma inne kobiety, to dla mnie "na pewno się zmieni, bo będzie kochał i będę tą wyjątkową suczką".

- jeśli jestem chłopcem: 
* mogę być tym kim jestem i kim chcę być, jeśli będę wystarczająco sprytny to wszystko ujdzie mi płazem i miarą mojego męstwa będzie unikanie kłopotów, mimo niekoniecznie postępowania zgodnie z społecznymi oczekiwaniami;
* mam prawo do przygód;
* mogę mieć bez liku panienek, ale ta jedyna ma być cnotliwa i mieć cechy jak wyżej;
* miłość prowadzi do "więzienia" i rezygnacji z dotychczasowego życia - kundel dostał obrożę, a twierdził, że obroże, rodziny, dzieci i posiadanie "pana" i domu to głupota i zło. W efekcie uczuć "dał się zniewolić".

Jak to się przekłada na życie?
"Kobiety" (a raczej dziewczynki, skoro niedojrzałe emocjonalnie) w nieskończoność czekają na swojego macho, mają wyidealizowane pojęcie o mężczyznach, liczą że bzyknięcie w klubowej toalecie to już "ta miłość" i że "on się dla mnie zmieni". Dają się oszukiwać, zdradzać, ... bić. Czasem romantycznie czekają na tego jedynego nawet wraz ze swoją cnotą, a potem mają lęki separacyjne (albo nawet syndrom rodziny alkoholowej, mimo że nikt nie jest alkoholikiem), jeśli "ten jedyny" okazuje się kompletną porażką. Myślą, że jak będą dobrze gotować i prać skarpety, to będzie kochał na zawsze. A potem zupa była za słona, a alimenty ściąga komornik. Nie pozwalają sobie na "męskie" zachowania, wolność, szaleństwo, wtłaczają się w kobiece role, porzucają naukę bądź karierę "dla niego". Biorą ślub w kościele mimo że są ateistkami, bo rodzina chciała i bo sukienka ładna.

A "mężczyźni" (a raczej chłopcy) myślą, że im wszystko wolno i uprzedmiotowiają kobiety, a związek to największe zło, bo wtedy trzeba zamienić wolność na "obrożę" i dostosowanie się do rodziny. Przy takich poglądach ginie idea partnerstwa, samorealizacji w związku, a rodzina jawi się jako "koniec życia". Lepiej być wiecznym Piotrusiem Panem.

Ja jako dziecko bardzo przeżyłam tę bajkę, choć ciężko ocenić mi jej wpływ na moje życie, nomen omen ówcześnie idące dość krętą drogą. Podejrzewam, że moje dzieci jak ją zobaczą - także ją przeżyją. Zabranianie lub ograniczanie dzieciom dostępu do tego typu bajek (przy czym ta wcale drastyczna czy "chamska" nie jest) nie jest według mnie dobrym rozwiązaniem, ale mądre rodzicielstwo i rozmawianie z dzieckiem na bieżąco jest konieczne. W zależności od wieku i poziomu świadomości dziecka warto z nim tę bajkę na świeżo po obejrzeniu omówić. Na pewno większości bajek z dzieciństwa już nie pamiętamy, poza emocjami, i sadzanie dziecka przed pozornie "bezpieczną bajką" dla świętego spokoju i czasu dla siebie może się okazać relatywnym błędem.

Jak zaaplikować na studia w Szwajcarii?

/pexels
Po co studia w Szwajcarii i garść podstawowych informacji proceduralnych.

Będąc w Polsce jesteśmy ciągle przekonywani, że polskie uniwersytety są wspaniałe, że tak trudno się na nie dostać, że podbijemy świat je kończąc i przeniesiemy się do innej klasy społecznej. Lata mijają i z każdym rokiem przekonujesz się w jakiej bańce pobożnych życzeń żyjemy. Abstrahując od dyskusji polityczno-społecznych dotyczących polskich uniwersytetów i czy powinny być wyłącznie instytucjami naukowymi czy także współpracować z rynkiem i przemysłem, skupmy się na obiektywnych danych, czyli rankingach. Każdy ranking ma inną metodologię, niemniej wśród punktacji najczęściej występują takie parametry jak: publikacje naukowe w renomowanych magazynach, ilość patentów, udział w konferencjach naukowych, ilość zagranicznych studentów, projekty badawcze przynoszące dochód uniwersytetowi, ilość kadry versus ilość studentów, zaplecze dydaktyczne, zatrudnienie absolwentów itp.

Uniwersytet Warszawski, czyli ponoć najlepszy w Polsce, ma kolejne miejsca za rok 2016/2017:
THE : 501-600
CWUR : 449
QS : 366

Politechnika Warszawska:
THE : 501-600
CWUR : 645
QS : 601-650

Uniwersytety Szwajcarskie:
UNIGE - 137, 80, 95
UNIL - 151, 181, 138
EPFL - 30, 96, 14
ETH Zurich - 9, 23, 8
UNIBAS - 98, 156, 141
UZH - 106, 93, 80
UNIBE - 110, 197, 181

źródła: https://www.timeshighereducation.com/search?search=warsaw , http://cwur.org/2016.php , https://www.topuniversities.com/university-rankings/world-university-rankings/2016

"No ale w czym problem? Przecież uniwersytet, to uniwersytet. Dyplom, to dyplom. Nie każdy musi być super ambitny i robić karierę naukową."

Problem w tym, że wraz z postępującą technologizacją, robotyzacją i informatyzacją rynku miejsc pracy będzie coraz mniej. Oxford przewiduje, że w przeciągu następnych 25 lat zniknie 47% stanowisk/zawodów, a te które pozostaną będą wymagały wysoko wykwalifikowanej siły roboczej:
http://bigthink.com/philip-perry/47-of-jobs-in-the-next-25-years-will-disappear-according-to-oxford-university

Czyli te osoby, które dziś zaczynają studia, kończąc je, będą miały wybitnie utrudniony start na rynku pracy, a nie doczekując emerytury najprawdopodobniej ją stracą bez możliwości znalezienia nowej. Świat stoi u progu kolejnego kryzysu i rewolucji, o czym świadczy także między innymi radykalizacja społeczna i polityczna. Problem świata globalnego to niestety fakt, że sfrustrowani ludzie zamiast zmieniać swój kraj i kumulować energię lokalnie - wyjeżdżają za granicę, więc procesy polityczno-społeczne postępują dużo wolniej i z mniejszym impetem lub przeistaczają się w istne kuriozum.

Podsumowując, cokolwiek byś w życiu nie zrobił i cokolwiek Ci się nie stanie, dyplom z Uniwersytetu zostanie z Tobą do końca życia, więc jest to zawsze dobra inwestycja. Ponadto, za granicą na przykład, tytuł doktora (niezależnie od dziedziny) jest wyjątkowo nobilitujący.

Wracając do najważniejszych i najbardziej praktycznych informacji.

1. Szwajcaria jest droga. UNIL na swojej stronie sugeruje, aby studenci mieli przygotowane minimum 2100 franków miesięcznie na czas studiów. Nie ze względu na opłaty, ponieważ studia państwowe są relatywnie tanie, ale ze względu na koszty życia i ograniczenia z wizą studencką dotyczące pracy. Jeśli uda Ci się pomyślnie zorganizować kwestie permitu i środków na pierwsze miesiące - nie ma tego złego: uważa się, że nieoficjalna najniższa krajowa pensja to około 3 000 franków, więc może uda się dorobić w jakiś sposób. Nie licz niestety na wysublimowaną pracę, jeśli musisz znaleźć coś szybko i nie znasz biegle lokalnego języka, to przygotuj się na sprzątanie, zmywak i temu podobne prace. Z racji, że Szwajcaria ma wielu ekspatów i jest wielojęzyczna na korepetycjach raczej nie dorobisz, chyba że znasz egzotyczny język (którym nie jest polski ;) ) lub masz inne magiczne zdolności.

2. Załatw z Uniwersytetu (jeśli studiujesz już gdzieś) i z liceum dyplomy po angielsku. Jeśli nie masz takiej możliwości lub czasu na to - zrób tłumaczenia przysięgłe dyplomów i ich suplementów. Tutaj często proszą o pełny przebieg studiów, a jeśli aplikujesz jeszcze przed ukończeniem licencjatu na magistra - o dosłanie programu studiów.

3. Zrób kopie notarialne dyplomów i ich suplementów: Uniwersytety nie przyjmują oryginałów dokumentów. Musisz dostarczyć bezzwrotnie kopie notarialne (bądź potwierdzone apostille w konsulacie). Jedna aplikacja to jeden komplet dokumentów, nawet jeśli na tym samym uniwersytecie. Przygotuj tyle kopii ile aplikacji zamierzasz zrobić i licz się z tym, że możesz nie zostać od razu przyjęty na swój uniwersytet marzeń, więc warto złożyć na kilka. Nie musisz potwierdzać notarialnie tłumaczeń dokumentów. Chodzi głównie o dyplomy.

4. Zdjęcia paszportowe. Zrób ich najwięcej jak się da, bo potem czy przy przeprowadzce za granicę czy przy aplikacji na uniwersytet będziesz ich potrzebował w nieskończonej ilości.

5. Certyfikaty językowe. Większość kierunków jest w językach lokalnych, więc należy mieć certyfikat (minimum B2) bądź zdać egzamin z francuskiego, niemieckiego lub angielskiego. Są też kierunki prowadzone po angielsku, które wymagają CAE lub TOEFL. Jeśli nie masz adekwatnego certyfikatu akceptowanego przez większość instytucji (jak CAE, DELF) to lepiej go zrób zanim wyruszysz za granicę żeby oszczędzić sobie testów i formalności. Np. CAE ma ten plus, że nie wygasa, więc masz bezterminowy papier. Zdając egzamin zwróć uwagę gdzie jest uznawany i czy ma termin ważności.

6. Wpisowe. Na UNIGE wpisowe to około 160CHF, na UNIL to około 200CHF. Bezzwrotne.

7. Czesne. Na państwowych uniwersytetach w Szwajcarii jest to +/- 500/600 CHF za semestr.

8. Terminy. Dla studentów zza granicy zgłoszenia (deadliny) są mniej więcej w pierwszym kwartale. Jeśli masz już permit/wizę to masz jeszcze szansę w drugim kwartale. Sprawdź terminy zgodnie z upragnionym uniwersytetem i kierunkiem.

Każdy Uniwersytet ma inne terminy przyjmowania zgłoszeń i różni się niuansami. Nie polegaj na tym artykule jako na bezwzględnej informacji. Ma on na celu jedynie ogólne zaprezentowanie tematu.

Jakie są Wasze doświadczenia z szwajcarskimi Uniwersytetami?

Koński dentysta w Szwajcarii

/wikimedia commons

Wszyscy koniarze powinni lub zdają sobie sprawę z tego jak ważne jest dbanie o końskie uzębienie. Laicy bądź naturalsi powiedzą "bo koń w naturze nie miał dentysty", a ja na to powiem - a człowiek w naturze siedział w jaskini i umierał w wieku 30 lat (i też nie miał dentysty).

Najczęstszy problem z końskim uzębieniem, to fakt, że konie nawykowo najczęściej przeżuwają kręcąc szczęką w jedną stronę (ludzie też tak mają, że np. częściej przeżuwają którąś stroną). Póki konika nie użytkujemy, to w zasadzie nie sprawia większego problemu poza faktem, że koń po wielu latach braku regulacji zgryzu będzie gorzej przeżuwał (co poskutkuje w gorszym trawieniu i przyswajaniu pokarmu) albo w ogóle przestanie jeść i stanie się apatyczny (i zdechnie).

Jakiś czas temu odnaleziono prehistoryczne szczątki koni, wśród których pamiętam, że była całkiem nieźle zachowana czaszka i szczęka ukazująca bezsprzecznie fakt, że koń padł... Z GŁODU, bo jego krzywy zgryz nie pozwalał mu dobrze się odżywić.

Dziś naturalna selekcja nie jest tak drastyczna i w hodowli interesuje nas przede wszystkim czy koń dobrze skacze albo ładnie chodzi albo ładnie wygląda, a nie czy ma równą szczękę, więc koni z wadami zgryzu jest proporcjonalnie coraz więcej (bądź nasza świadomość problemu jest coraz większa).

Moje futro ma dość klasyczne problemy, czyli jednostronne przeżuwanie i lekko cofniętą dolną szczękę, co powoduje tworzenie się tzw. "haczyków" z tyłu i ostrych krawędzi. Problem ostrych krawędzi dotyczy większości koni, więc nie myślcie, że Waszego to nie dotyczy, lepiej sprawdzić ten fakt z weterynarzem. Nasz problem wymaga regulacji plus minus co rok, przy czym jedni weci powiedzą, że jestem przewrażliwiona i zalecą co półtora roku, a inni powiedzą, że dla pełnego komfortu zwierzęcia lepiej co np. 8 miesięcy.

Niedawno miałam okazję skorzystać z szwajcarskiego specjalisty dentysty. Przyznaję, nie robiłam researchu takiego jak bym zrobiła w Polsce (forum, artykuły, opinie, polecenia), wyłącznie pogadałam w stajni z paroma osobami i wybrałam osobę, która i tak i tak miała do nas przyjechać, ale jak się okazało - która jest jednym z 3-4 specjalistów dentystów w całej Szwajcarii.

Końskich dentystów ogółem jest sporo, po "jakichśtam" kursach, jest też spory napływ frontalierów, którzy jak wszystko - zrobią za pół ceny, ale niekoniecznie dobrze. W moim słowniku "specjalista dentysta", to dyplomowany weterynarz, który poświęcił swoją karierę przede wszystkim końskiemu uzębieniu i robi wszystko co się da przede wszystkim w tym kierunku. Uwierzcie, takich ludzi jest naprawdę niewielu. W Polsce kojarzę może dwóch.

Mimo wszystko w Polsce przyjęłam zasadę "lekarz rodzinny", czyli miałam Panią weterynarz, która była moim pierwszym kontaktem i którą wzywałam do wszystkich spraw, bo wiedziałam, że jest na tyle szczera i kompetentna, że jeśli jakieś zagadnienie będzie wymagało specjalisty, to mnie do niego skieruje, a resztę załatwi własnoręcznie. Więc ona też robiła futrzakowi zęby i jak się okazuje - bardzo dobrze, bo wezwany przeze mnie Szwajcar oznajmił, że "w tej Polsce to musimy mieć świetnych weterynarzy, bo ma mało roboty i jest dobrze prowadzony koń". Gdyby ktokolwiek w okolicach mazowieckiego szukał bardzo dobrego weterynarza - z ręką na sercu polecam Agnieszkę Bestry. Z tego co kojarzę specjalizuje się ona w ortopedii, ale jako tzw. koński internista sprawdza się doskonale, a i jak się okazuje - jako dentysta też.

Ów Szwajcar to Yann Panchaud (podaję, gdyby ktoś miał taki ekskluzywny problem jak mój), z krwi i kości, profesjonalny, punktualny, mający dla nas wystarczającą ilość czasu (bez pośpiechu) i kolejny raz potwierdzający w moim przypadku regułę, że Szwajcarzy mają smykałkę i do biznesu i do relacji międzyludzkich i są świetnymi profesjonalistami. Coraz częściej przekonuję się, że jeśli mam wybrać jakąś usługę, to lepiej szukać w Szwajcarii niż ponad granicami. Wiadomo, wszędzie znajdą się jakieś "kwiatki" i mówi się, że szwajcarskie usługi są mało proklienckie - ale jeszcze tego nie doświadczyłam, za to miałam już różne przejścia z Francuzami.

Ząbki zrobione, koń zadowolony - co ma koń do tego? A na przykład to, że wcześniej mimo sedacji potrafił się wyrywać, a po zabiegu bywał "obrażony". Pan Yann zrobił tak, że koń zabieg przespał w bezruchu mimo małej dawki środka, wszystko robił delikatnie i z wyczuciem, dużo sprawdzając czy na pewno jest dobrze (perfekcjonista, trochę w niemieckim stylu pedantyzmu), wszystko przebiegło na spokojnie, wszystko mi pokazywał i tłumaczył (jestem dumna ze swojej wiedzy i wyczucia do koni, wzorowy ze mnie klient, który jak powiedział, tak się okazało w pysku), pochwalił polskich weterynarzy, opowiedział trochę o Szwajcarii i Szwajcarach itd.

Jak poznać, że koń potrzebuje dentysty? W przypadku mojego kopyta problem zaczyna się od "ucieczki", koń niekontrolowanie przyspiesza, co nie jest w jego naturze, bo mimo że miewa swoje humory, to zawsze bardzo się stara współpracować. Później zaczyna bronić się przed ręką/kontaktem/wędzidłem. W przypadku mojego wyglądało to tak, że uciekał z kontaktu z prawej ręki, niezależnie czy była wewnętrzna czy zewnętrzna, wychodząc nad wędzidło, blokując prawą stronę, lub "uwalając się" na prawej ręce. Fakt, każdy z nas też ma silniejszą i słabszą stronę i moja prawa strona jest ewidentnie za silna, ale jeśli porównam swoje wrażenia z jazdy sprzed robienia zębów, do jazd z okresu kiedy zęby są ok, to jest ogromna różnica. Czasem opisywane przeze mnie problemy są ewidentne, a czasem, jak w przypadku mojego "macho" trzeba mieć dobre wyczucie jeździeckie, bo nie jest to bardzo widoczne. W ostatecznym stadium mojego przypadku po założeniu ogłowia koń otwierał pysk i przeżuwał z otwartym pyskiem tak jak by coś mu utknęło w buzi zamiast po prostu pomemlać wędzidło i zamknąć pysk. Przy dopinaniu nachrapnika także nadymał chrapy i rozstawiał szczękę tak, żeby nie dopiąć za mocno. Wszystkie powyższe symptomy nie są charakterystyczne dla mojego zwierzaka.

Niemniej uważajcie! Problemy z wchodzeniem na wędzidło, usztywnieniami, mogą być też spowodowane problemami z kręgosłupem, naciągnięciami lub naderwaniami mięśni bądź innymi problemami np. natury ortopedycznej. U nas sprawa była ewidentna, bo już znam swoje zwierzę i wiem jak je czytać, a zanim pierwszy raz zrobiłam mu zęby, to też najpierw patrzyliśmy na kręgosłup i ewentualne kulawizny.

Ponadto! Zęby mogą być przyczyną problemów ortopedycznych, jeśli nie dbamy o nie regularnie, właśnie przez to, że koń systematycznie się usztywnia!

Reasumując: do dentysty marsz i "och ach" ta Szwajcaria :).

Jak szybko nauczyć się francuskiego cz.2, czyli jak "zhackować naukę" i przeskoczyć na poziom zaawansowany

/

O tym jak szybko nauczyć się języka od zera pisałam TUTAJ <- . Teraz chciałabym opisać swoje wnioski z intensywnej nauki francuskiego od poziomu A2/B1 do poziomu B2/C1 i porady jak można zrobić to "tanio".

W międzyczasie wertowania książek jestem również na intensywnym kursie, ale głównie po to, żeby się socjalizować i osłuchać, dlatego też uważam, że moje porady nie będą kulą w płot, bo na lekcjach, gdy tłumaczone są nowe zagadnienia językowe - śpię pod stołem, bo mam to już najczęściej opanowane. Dołączyłam do grupy na poziomie końcówki A2 (czyli 2 rozdziały książki A2 do książki B1, korzystamy z Alter Ego) po metodzie wspomnianej w wyżej zalinkowanym poście. Po niecałych trzech miesiącach, w innej szkole językowej miałam test ewaluacyjny, w którym wyszło, że realnie jestem na poziomie B2.2 (tu grupy dzieli się na 3 poziomy, B2.1/B2.2/B2.3 itd, czyli z poziomu A2.3 przeskoczyłam na poziom B2.2, mimo że oficjalnie nadal jestem w grupie B1, a cel osłuchania osiągnięty, bo w szczegółowej analizie wyszło, że słuchanie już na C1.1).

1. Minusy tej metody:
- ograniczone słownictwo - do nadrobienia wg wskazówek w pkt. 2.
- bez chodzenia na kurs z nativem - będziesz mieć mniej możliwości osłuchania się i mówienia, więc Twoje umiejętności będą dość bierne; ale szczerze powiedziawszy, wszyscy wychodzimy z polskiego systemu edukacyjnego z biernym angielskim, a parę dni za granicą i szybko śmigamy w danym języku, więc to najmniejszy ból; ja jestem perfekcjonistką, więc wolę znać język biernie, żeby potem szybko się otworzyć i mówić "od razu" poprawnie, niż nie znając języka próbować "kali być głodny"; nie mam nic przeciwko mówieniu w ogóle, bo dla niektórych to jedyne albo najlepsze rozwiązanie. Lepiej "kali" niż wcale, wszystko zależy od celu i potrzeb, najważniejsze żeby sobie radzić i być skutecznym w tym co się robi i co się chce osiągnąć).

2. Wymagania:
- przynajmniej od czasu do czasu konsultacja z nauczycielem francuskiego - żeby sprawdził problematyczne ćwiczenia, sprawdził każdy list, maila, wypracowanie, które w ramach ćwiczeń sobie napiszesz i przede wszystkim porobił z Tobą ćwiczenia ze słuchania i mówienia. Niemniej nie musi to być regularny i drogi kurs.
- jeśli jesteś za granicą w francuskojęzycznym kraju - czytanie lokalnych, darmowych gazetek wraz z wypisywaniem sobie słówek i wyrażeń do zeszyciku i powtarzanie ich - nawet nie wiesz jak będziesz się cieszyć z każdej gazetki reklamowej ;) ; opcjonalnie przy większym budżecie - książki (niekoniecznie językowe, o literaturze mówię, i inna prasa)
- jeśli masz znajomych za granicą możesz poprosić, żeby wysłali Ci pierwsze lepsze gazetki po francusku.
- jeśli nie masz dostępu do języka "z ulicy", to pozostaje kupowanie literatury bądź prasy online czy w innym Empiku.
* osłuchanie: możesz szukać filmów bądź skeczy po francusku z napisami (youtube, DVD, inne); możesz wyszukiwać francuskie piosenki i słuchać ich śledząc tekst.

Metoda:

1. Kupujesz książki jak na zdjęciu, w sumie nie powinny wynieść więcej jak 200zł, a może i w ramach dobrej promocji albo kupując używki zamkniesz się w 100zł :
- Grammaire progressive du Francais** niveau intermediaire + avance
- Exercices de grammaire en contexte* niveau intermediaire + avance

2. Zaczynasz od EDGEC* intermediaire - każde zagadnienie gramatyczne sprawdzając np. online lub w GPDF**(ale nie robiąc jeszcze ćwiczeń zeń, tylko objaśnienia zagadnień), bo nie są tam wyczerpująco opisane, za to w ** ćwiczenia bywają podchwytliwe, a * jest najłatwiejsza ze wszystkich wymienionych i nauczy Cię na zasadzie małpich odruchów i wbijania sobie konstrukcji do głowy tak, żebyś nie musiał o nich myśleć mówiąc lub słysząc podobne zdania i nie gubił się robiąc bardziej skomplikowane ćwiczenia później.

3. Po skończeniu książki z pkt 2 robisz GPDF** intermediaire (ćwiczenia mają też płytę).

4. Później EDGEC* avance, jak w punkcie 2, sprawdzając dokładniejsze objaśnienia w innych książkach jakie masz lub internecie.

*Będąc gdzieś między 3 i 4 punktem, jeśli w międzyczasie czytasz artykuły, słuchasz (muzyki itp) i piszesz jakieś teksty dla siebie i oddajesz do korekty, prawdopodobnie będziesz gdzieś na przełomie B1/B2.

5. Tadam, bierzesz się za GPDF avance i jesteś wymiataczem. Nic, tylko mówić i ćwiczyć słuchanie.

Jak tylko zdam DELF na poziomie C1 i będę się czuć wystarczająco komfortowo w francuskim, to tą samą metodą wezmę się za kolejny język i już raczej bez kursu, bo będzie to tylko fun i autorozwój, a nie realna potrzeba.

Mam nadzieję, że kogokolwiek zainspirowałam lub pomogłam.

Jak uszczęśliwić konia

/
Właściciele i opiekunowie koni nieustannie muszą się mierzyć z rozwikływaniem wielu zagwozdek końskiego obrządku. Nakarmiony/napojony za późno czy za wcześnie? Siano już odparowało, czy jeszcze nie? Słoma, czy trociny? Derka za mała, czy za duża? Siodło za szerokie, czy za wąskie? Golić, czy nie golić? Kuć, czy nie kuć? Pasza x, czy y? Więcej białka, czy mniej? Witaminy, czy zioła? Kolka, czy wzdęcie? Kuleje, czy ma "zakwasy"? Ochraniacze, czy owijki? Trzeba już robić zęby, czy może bolą plecy? Ruszyć go rano, czy wieczorem? Wymienione pytania, to tylko kropla w morzu wielu koniarskich dylematów.

Wszyscy "w temacie" wiedzą, że końskie zdrowie to sympatyczny mit, a jazda konna to nie tylko siedzenie na koniku.

Nieustannie zastanawiamy się bądź trzęsiemy nad dobrobytem naszych kopytnych. Chuchamy, dmuchamy, dbamy, chronimy, myślimy za dwoje, kupujemy wszystko, co wydaje nam się najlepsze. I tu właśnie jest pies pogrzebany. To, co nam się wydaje najlepsze. 

Z końmi trochę jak z dziećmi, nasze błędy lub brak czasu chcemy im wynagrodzić materialnie. Nowy czapraczek, nowe cukiereczki, nowa szczotka, super hiper high shine olej do kopyt. Czy zastanawiacie się kiedykolwiek na ile to koń ma potrzeby, a na ile Wy i które to te właściwe?

Szczęśliwe dziecko to brudne dziecko i ... szczęśliwy koń to brudny koń :). Żarty na bok.

Ostatnimi czasy ze względu na dość częste i intensywne opady różnej maści i ewentualne nocne przymrozki konie w naszej szwajcarskiej "przechowalni" (stajni) nie były wypuszczane na owe nieziemskie padoki, które tak ochoczo zachwalałam. Bo twardo, bo grząsko, bo trawa nie urośnie. Faktem jest, że niby marzec, a padoki już zielone aż miło patrzeć, więc trzeba właścicielom przyznać rację i oddać honor.

Niemniej od miesiąca z tego też względu moje kopytnisko było wybitnie sfrustrowane, nadpobudliwe na bodźce, wystraszone na zmianę z apatią. Można by powiedzieć, że coś w rodzaju dwubiegunowej depresji. 

Ale już jeden dzień na padoku sprawił, że absolutnie się wyluzował i rochmurzył wyraz pyska.

I tak to już w tym końskim świecie jest. Żaden antydepresant (tak jak jedna z koleżanek w stajni zaczęła podawać), uspokajacz, ziółka nie dadzą koniowi tego, co po prostu najpospolitsze w świecie PADOKOWANIE.

Więc apeluję do wszystkich miszczów szportu, którzy boją się wypuścić swojego czempiona, bo nie daj bóg się uszkodzi, albo spali energię, którą miał mieć na trening i do wszystkich nadmiernie troskliwych mamusiek swoich konisiów - BŁAGAM, PADOKUJCIE swoje konie!

Największe szczęście w świecie, na końskim leży grzbiecie, a najlepiej porządnie wytarzanym wraz z przewianą przez swobodne galopady głową.

Myślałam, że dostęp do mini padoczku z boksu, na który moje kopyta mogą sobie wyjść kiedy chcą, będzie dobrą protezą padoku i że w miesiącach, gdy padokowanie jest luksusem, pozwoli to na zachowanie równowagi psychicznej, tym bardziej skoro w pobliżu są koledzy, a na padok chodzi sam... (takie są zasady stajni, nie mam na to większego wpływu, kwestia odpowiedzialności i ewentualnego odszkodowania w razie W jak domniemam, w Szwajcarii na wszystko jest ubezpieczenie i się na wszystko chucha).

Koledzy kolegami, ale koń został stworzony do biegania. Dzięki temu też jest to tak użyteczne zwierzę - ma naturalną potrzebę ruchu. Wręcz imperatyw.

Mój koń "zjadł snickersa" w formie pierwszej wiosennej trawy, wybrykał głupie pomysły i znów jest kochanym towarzyszem, bez humorów i adhd (zawsze miał adhd, głową nadal źrebię, ale tu mówię o adhd w wykonaniu konia z adhd, czyli stan wyjątkowy).

Konia na padok, a za wszystko inne zapłacisz mastercard ;).

Gdybym znowu miała 20 lat... porady dla dzisiejszych dwudziestolatków :)

/pexels
Niczego w życiu nie żałuję. To, co przeżyłam i jak ułożyło się moje życie sprawiło, że jestem tym kim dzisiaj jestem. Nie warto grzebać w błędach, żeby się umartwiać. Nie warto utyskiwać za przeszłością, bo to powoduje, że tracimy z horyzontu teraźniejszość i przyszłość. Ponadto wiele badań neurokogniwistów i psychologów udowadnia, że nasz mózg przeinacza nasze wspomnienia dla... zdrowia psychicznego. Więc to nigdy i wcale nie było dokładnie tak, jak nam się wydaje, że było ;). Warto na pewno wyciągać wnioski z tego, co się przeżyło i kreować naszą obecną rzeczywistość najlepiej, jak potrafimy.

Niemniej chciałabym czasami wiedzieć to, co wiem teraz, po fakcie, z perspektywy czasu. I chciałabym, żeby ktoś kiedyś potrafił mnie dobrze ukierunkować. Pokolenie moich rodziców, okresu transformacji, samo było zagubione w dynamicznie zmieniających się realiach, a i obecni dorośli często się gubią i wybierają konformistyczne rozwiązania, kurczowo trzymając się tego, co znane, bojąc się tego, co nieznane.

A więc gdybym znowu miała te circa dwadzieścia lat:

1. przynajmniej w wakacje wyjeżdżałabym na work&travel&language

Wiadomo, nie każdego stać na luksus podróżowania, ale już KAŻDY z nas może wyjechać w celu nauki języka, a na kurs, mieszkanie i życie dorobić sobie pracując w danym miejscu.

Dopiero w zeszłym roku dowiedziałam się, że np. Malta jest jednym z takich kierunków, gdzie są świetne kursy języka angielskiego, wszyscy mieszkańcy mówią doskonale po angielsku i bardzo łatwo o pracę w sezonie turystycznym. Np. jako kelnerka, barman, itp. Ponadto Malta oferuje multum rozrywek dla młodych ludzi.

Zamiast Malty można oczywiście wybrać Anglię, Amerykę albo Nową Zelandię! Nic, tylko uczyć się języka!

Angielski masz w małym palcu? W dzisiejszych czasach dynamicznego rozwoju technologii będzie coraz mniej miejsc pracy. Przyjmij za pewnik, że będziesz zmuszony do relokacji w swoim życiu za pracą, będą od Ciebie wymagać wysokich kwalifikacji LUB wielojęzyczności!!

Ponadto coraz więcej Polaków jest za granicą i na pewno masz przynajmniej jednego znajomego, który znalazł swoją polską połówkę za granicą. Jeśli dochodzi do relokacji za partnerem, to niestety ta druga osoba ma dużo trudniejszy start na obcym rynku. Nawet jeśli nie masz super kwalifikacji, to już sama znajomość języków pozwoli na znalezienie jakiejkolwiek pracy.

Czemu by nie spróbować nauki francuskiego we Francji lub Szwajcarii lub Kanadzie?

A może arabskiego w Emiratach, Egipcie?

A może japoński w Japonii? Białasy mają tam, i nie tylko tam, wzięcie do dowolnej roboty.

Wybierz swój język, wybierz fajny kraj i do dzieła! Kurs, praca i podróż w jednym!

Ponadto intensywne kursy "miejscowe" są zdecydowanie bardziej efektywne niż smętne lekcje w szkole i ma się szansę poznać mnóstwo niesamowitych ludzi!

2. zrobiłabym sobie gap year

Co prawda brałam dziekanki i podróżowałam, ale to co innego, i to też ma być rada dla Was.

Nikt mi nigdy nie powiedział, że przecież nie trzeba się nigdzie spieszyć! Ciągle była tylko presja, gonitwa za... no właśnie, za czym? Take life easy! Odradzam bycie biernym, nie jest też tak, że wszystko samo nam wpadnie w ręce, ale nie można też w szaleńczym pędzie spełniać życzenia rodziców i realizować swoje ambicje. To się może skończyć nawet w szpitalu...

Zapamiętaj! To nie ma znaczenia, czy zrobisz licencjat teraz, czy za rok, czy nawet za pięć! Najważniejsze abyś odnalazł siebie, robił to co lubisz, spełniał się, poznawał świat we wszystkich jego odcieniach. Dowiedz się, co Cię najbardziej interesuje i co chcesz robić w życiu. Odkryj, kim jesteś, a może nawet - gdzie chcesz żyć?

Wolontariat przy słoniach w Indiach, przy pandach w Chinach? Podróż dookoła świata z plecakiem w ręku? A może praktyki w różnych firmach, aby poznać różne zawody, rynki i wybrać to, co jest dla Ciebie? Go for it! Nikt nie odbierze Ci tego, co doświadczysz, czego się nauczysz.

W Szwajcarii np. aby zostać notariuszem, nie trzeba kończyć studiów! Wystarczy kurs zawodowy, praktyka i zdanie egzaminu zawodowego.

3. rozsądniej wybrałabym przyszłość/studia

W Polsce dominuje irracjonalny imperatyw studiowania, co niestety wpływa na samą jakość tych studiów i dewaluację tych osób, które je ukończyły. Bardzo wiele osób w efekcie studiów nie kończy, bądź po licencjacie zmienia kierunek na magisterkę, albo po magisterce musi zrobić podyplomówkę pod kątem tego, jak ułożyła się ich kariera.

Nie chcę odradzać studiowania, bo samo w sobie bardzo rozwija człowieka, cokolwiek byśmy nie studiowali i ów imperatyw w Polsce, mimo powiększającego się proletariatu, jest jedną z przyczyn ogromnego skoku pokoleniowego jaki wykonaliśmy jako kraj, goniąc zachód (systematycznie i dynamicznie podwyższamy poziom naszego społeczeństwa; rzadko który kraj osiągnął w 20 lat tyle, co my), jednakże z racji, że świadome życie mamy tylko jedno, i to krótkie, to szkoda go tracić na nietrafione studia bądź wieczne studiowanie.

A jak masz studiować trafiony kierunek, gdy nie masz czasu na wybór? Rozpoczynają liceum jesteś jeszcze dzieckiem, a kończąc masz "sajgon" z maturą, studniówką i wyborem kierunku...

Nie ma najmniejszego znaczenia jakie studia wybierzesz, bo po każdych, możesz być kimś, pod warunkiem, że to co studiujesz, naprawdę wejdzie Ci w krew, będzie Twoją pasją i dasz z siebie 200% w danej dziedzinie. Nie zrobisz tego studiując "cokolwiek".

W czasach dynamicznie rozwijającej się technologii i nadprodukcji "humanistów" warto przemyśleć kierunki ścisłe. Niemniej nie jest to wg mnie jedyna właściwa droga. Psychoterapeuta właścicieli technologicznych start-upów to też przecież dobry biznes ;).

Niezmiennie najbardziej wartościowe zawody pod względem perspektyw zatrudnienia, to te powiązane z niezmiennymi ludzkimi potrzebami. W myśl przysłowia: "Ludzie zawsze będą żreć, srać i umierać" ;). Czyli wszelkie zawody gastronomiczne, "sprzątające", grabarskie, formalnościowe, zdrowotne - zawsze będą w cenie.

4. pojechałabym na Erasmusa

Jak już wspomniałam, podróżowałam, realizowałam autorskie badania za granicą, robiłam praktykę studencką za granicą, pracowałam za granicą, ale nie byłam na Erasmusie. Poznaję coraz więcej ludzi, którzy z Erasmusa skorzystali, i widzę jak ogromną wartość wniosło to do ich życia, a czasem nawet spowodowało zwrot o 180 stopni. 

Nie wybierajcie kierunków Erasmusowych słynących z imprezowania i studenckiego życia. Wybierzcie taki kierunek, który realnie będzie miał wpływ na Wasze życie. Na przykład znajomy wybrał kierunek Niemcy, mimo że wszyscy odradzali i doradzali Hiszpanię. Dziś jest rozchwytywanym na całym świecie doktorem po niemieckiej uczelni. Koleżanka z Grecji pojechała na Erasmusa do Francji. Dziś jest wysoko wykwalifikowaną programistką w Szwajcarii :), a po Erasmusie pokochała Polaków :).

Nie martw się swoimi polskimi studiami, wszystko jest do ogarnięcia. Łap okazję z Erasmusem!


Zrobiłabym, pojechałabym... Przecież nie jesteś taka stara! Sama to zrób, co doradzasz!
Nie wykluczam, że w innych okolicznościach życiowych właśnie pakowałabym plecak i robiła którąś z powyższych rzeczy. Niemniej nie mam za czym utyskiwać, swoje już przeżyłam, swoje wypodróżowałam, swoje wyuczyłam i uczę dalej i obecnie mam inne priorytety. Nie wykluczam jednak, że np. jak odchowam dzieci, to nie wpadnę na któryś z powyższych pomysłów :). Życie to ciągła zmiana (lub wegetacja ;) ).

Jak znaleźć notariusza w Szwajcarii? "Take it easy..."

/pexels

To też będzie jeden z krótszych tekstów, bo jest to relatywnie proste, niemniej warto mieć na uwadze, aby nie spodziewać się, że ... ktokolwiek pracuje w piątek... a tym bardziej w świętej przerwie na lunch.

Więc jeśli chcecie uniknąć paniki na ostatni dzwonek, to polecam rozejrzenie się za odpowiednią osobą chwilkę wcześniej.

Notariusza pod względem kantonu, języka a nawet kodu pocztowego i odległości znajdziecie tu:
http://www.notaires.ch/annuaire.html

Jak wszystko w Szwajcarii - każdy zawód wymagający uprawnień ma swoje stowarzyszenia, a owe stowarzyszenia mają listy bądź wyszukiwarki odpowiednich osób.

Polskojęzyczni lekarze w Szwajcarii

/pexels

Ameryki nie odkryję i nie wiem, czy istnieje jakaś wyższość lekarza polskojęzycznego nad nieznającym tego języka, ale możliwe, że są ludzie, którym zapewni to przynajmniej komfort psychiczny, o ile nie ułatwi komunikacji w ogóle.

Mój zaglucony mózg szybciej zadziałał niż pomyślał i okazało się, że nie trzeba było uruchamiać żadnej akcji "zróbmy listę polskich lekarzy", bo od dawna już takie funkcjonują.

Niemniej zamiast przekopywać się przez forum czy bezkresnie googlować podrzucam poniżej linki:

doctorfmh.ch - lista lekarzy z uprawnieniami do wykonywania zawodu w Szwajcarii (w Szwajcarii trzeba mieć papier nawet na łapanie pcheł ;) niemniej masz pewność przynajmniej, że korzystasz z kompetentnej i legalnie pracującej osoby i łatwo ją znaleźć poprzez odpowiednie stowarzyszenia - chyba każdy zawód takowe ma, tak jak i w tym linku)
! Polecam korzystać z "advanced search", a nie tylko po kodzie ;)

polscylekarze.org - lista polskich lekarzy na świecie z wyszukiwarką ofc

forum-polonii.ch - lista lekarzy na forum polonii

Znasz jeszcze jakieś warte uwagi linki? Skomentuj lub podeślij :)

Gdzie zamieszkać w Szwajcarii francuskojęzycznej?

/
Znowu, i znowu, i znowu nie o koniach, za co koniarze już mnie ganiają. Za to trochę wskazówek o tym jak rozsądnie pomyśleć o planowaniu lokum w Szwajcarii lub podpowiedzi, czy by nie pomyśleć o zmianie.

To co z tym lokum?


Odnoszę wrażenie, że Polacy lubią miasta. Najlepiej duże. W Polsce "wszyscy ślepo walą do Warszawy", i to jest chyba jedna z przyczyn i skutków. Z jednej strony duże miasto to więcej możliwości i "big city life", z drugiej strony przez to, że wszyscy uderzają w jednym kierunku, to inne ośrodki miejskie mają gorsze możliwości rozwoju (porównajmy kraje postkomunistyczne, gdzie centrum kraju to stolica i kraje "zdecentralizowane" jak Niemcy, czy Szwajcaria - gdzie stolica nie równa się największe/najlepsze miasto). Ponadto mimo dużej migracji wewnętrznej "wieś-miasto" mamy niewielką migrację "miasto-miasto", co pięknie odzwierciedla np. mapa połączeń komunikacyjnych - dość jednokierunkowych.
Gdy Polak marzy zarówno o karierze, ale i o łonie natury, to najczęściej wybiera obrzeża miasta jako swoje siedlisko, a rzadko rozważy inne opcje. Faktem jest, że często ich po prostu nie ma. Nie ma pracy, nie ma dojazdu, niska płaca...

Gdybanie gdybaniem, ale nie musimy przenosić tego modelu na Szwajcarię. 

Ba! W Szwajcarii da się żyć bez samochodu nawet na wsi.

A sami Szwajcarzy chyba też za miastami nie przepadają.

Cena versus jakość


Znalezienie mieszkania na własną rękę graniczy z cudem. Jeśli nie masz znajomych w CH, nie korzystasz z firmy relokacyjnej i nie jesteś chociaż pół-Szwajcarem, to dorwanie atrakcyjnej oferty jest prawie niemożliwe. Jedna z przedstawicielek agencji nieruchomości powiedziała nam cichaczem, że fajne mieszkania idą po kolegach...

W okolicy Genewy (aż po obrzeża Lozanny), tak zwane ciepłe bułeczki, to mieszkania nawet do 2500 franków. Najbardziej chodliwe to te do 2000. Ciepłe bułeczki, czyli bardzo dużo chętnych i bardzo dynamiczna rotacja na rynku.

Oczywiście, można trafić kawalerkę w centrum Genewy za ledwo ponad tysiąc, ale czy gra jest warta świeczki?

Małe mieszkanie w Genewie o niskim standardzie potrafi kosztować tyle samo co nowoczesny apartament z ogródkiem "na wsi". Tyle że ta wieś, to nic co znamy z Polski. Wszystko jest zadbane, porządne, CZYSTE (ostatnia wizyta w Niemczech była dla mnie szokiem, "ależ tam brudno!"), urocze kamieniczki przy głównych ulicach, a dalej zmodernizowane stare domy zaadaptowane na apartamentowce albo zupełnie nowe osiedla domków wielorodzinnych.

Życie po expacku


Oczywiście, że fajnie jest mieć sklepy, usługi czy imprezy na wyciągnięcie pięty, ale to się sprawdza głównie gdy jesteś singlem. Jeśli przeprowadzasz się z partnerem lub z rodziną, to masz około 80% szansy na to, że Wasza emigracja się nie powiedzie (wrócicie do kraju ze względu na niezadowolenie połówki itp.) albo około 60% szansy na to, że się rozstaniecie/rozwiedziecie. Niestety nie pamiętam źródła do tych danych, ale robiłam ostatnio dość mocny expacki research i utkwiły mi te cyfry w głowie.

Nie ma nic gorszego niż "zamknięcie" Twojego partnera/męża/żony/dzieci/rodziny w czterech, klaustrofobicznych ścianach. Nawet jeśli są to ściany ze złota w najatrakcyjniejszym mieście świata.


Jeżeli oboje macie się za granicą odnaleźć, to musicie żyć, a nie wegetować, chyba że z oczywistych względów - nie domkniecie budżetu z droższym mieszkaniem i jesteście zdesperowani, żeby znaleźć cokolwiek, TANIO. *
*warto też pamiętać, że w CH standardem jest trzymiesięczna kaucja, choć można ją ominąć poprzez Swisscaution - niemniej nie wszyscy właściciele/zarządcy nieruchomości akceptują certyfikaty od tej firmy, a na dłuższą metę jest to drogie rozwiązanie (niby zamiast depozytu płacisz paręset franków rocznie, ale nie jest Ci to zwracane).


Cywilizowany kraj


Stety niestety logika Szwajcarska nakazuje, aby mieszkanie nie było droższe niż 30% Twojej pensji, a i często możesz usłyszeć, że mieszkanie np. 40 metrowe jest za małe dla dwóch osób.
 
Nie do końca chcę się rozpisywać o rynku najmu samym w sobie, a raczej o tym, aby przemyśleć nasze motywacje.

Jeśli przeprowadzacie się parą, to najlepiej będzie wynająć mieszkanie w takim miejscu, aby mieć więcej możliwości poszukiwania pracy, a nie dopasowując się tylko do jednego osobnika. Za taką ciepłą sypialnię Romandii służy między innymi odcinek między Genewą a Lozaną.

Ponadto ceny w Lozanie i okolicy są bardziej przystępne niż te przygenewskie, a regionalne pociągi ekspresowe jeżdżą regularnie, często, szybko i punktualnie. Przejechanie około 20 kilometrów zajmie tyle, albo i mniej, co kilku przystanków w mieście.

Logika szwajcarska nakazuje też, aby każdy mieszkaniec miał dostęp do komunikacji publicznej. Jeśli udowodnisz, że najbliższy przystanek jest dla Ciebie za daleko/oferuje niedogodne połączenie, to dostajesz zniżkę, o ile nie free, parking koło stacji kolejowej. Pociągi są zsynchronizowane z autobusami, a miejsca parkingowe w większych miastach "nie istnieją", więc największy weteran czterech kółek z przyjemnością przesiądzie się w szwajcarski transport miejski. Lepiej! Gdy pociąg spóźni się choćby minutę, to przez megafon zostaniesz za to 10 razy przeproszony i poinformowany o alternatywnym połączeniu.

Dorobić się


Jeśli nie jesteś wysokiej klasy specjalistą z nieprzyzwoitą ofertą finansową, to mieszkając w Szwajcarii nie licz na to, że się "dorobisz". Jeżeli naprawdę chcesz się dorobić i wrócić do kraju, to wygodniejsze ekonomicznie będzie mieszkanie przez granicę (lub założenie własnej firmy w CH, ale nie o tym ten tekst). Jeśli chcesz zamieszkać w Szwajcarii, to zdrowiej psychicznie będzie dla Ciebie wyjść z założenia, że przyjeżdżasz tu żyć, a nie "na chwilę". W zamian Szwajcaria odpłaci się wysokim standardem życia, bezpieczeństwem, bardzo przyjaznymi urzędami i wieloma logicznymi rozwiązaniami. "Niestety" takie "luksusy" mają swoją cenę.


To jak, wolicie mieszkać w mieście czy "na wsi"?

Po co Ci koń w Szwajcarii?? Czyli trochę faktów i mitów o posiadaniu konia.

/

Jest to najczęściej zadawane pytanie gdy ktoś się dowiaduje, że mam konia. I to jeszcze w Szwajcarii...

Jak wszędzie - nie jest to tania zabawa, choć w stosunku do nieoficjalnej minimalnej płacy i siły nabywczej pieniądza paradoksalnie nie jest zabójczo drogo.

To po co mi ten koń? Gdy zależy mi na szybkim zrozumieniu i krótkim tłumaczeniu laikom, mówię:
"Dowiadujesz się, że masz się przeprowadzić i w poprzedniej sytuacji życiowej miałeś psa. Co robisz z psem?"

Oczywiście konie z racji swojego charakteru, gabarytu, ceny, kosztu i komplikacji związanych z utrzymaniem i obrządkiem są dość mocno uprzedmiotowione i zawsze można pomyśleć o sprzedaży, dzierżawie lub oddaniu w trening. Ale nie uniknie się też faktu, że "pańskie oko konia tuczy"

Nabyłam to stworzenie świadomie, z pełną odpowiedzialnością zalet i wad tego rozwiązania. "Koniaruję" już ponad 20 lat i trochę wiem jaka to jest wbrew pozorom łyżka dziegciu do zjedzenia...

Sprzedaż konia z jednej strony rozwiązuje problem, z drugiej strony rozłamuje serce na ćwiartki, a też nie jest taka łatwa. Ponadto czasem długo trwa, szczególnie poza sezonem. Można czasami czekać na kupca miesiącami. W sytuacji przeprowadzki nie zawsze masz na to czas, a oddanie konia handlarzowi nie zawsze dobrze się kończy i także generuje koszty.

Dzierżawa jest wyjściem środka. Stety niestety miałam już doświadczenie z półdzierżawieniem swojego zwierza i wiem, że nie jest on stworzony do takich historii. Nie obwiniam "moich dzierżawców" za nic, a raczej bliżej nieokreślony los i energię, która doprowadzała do różnych chorób i kontuzji... I niestety od znajomych właścicieli także się wiele nasłuchałam historii z pół- i pełnych dzierżaw. Nawet przy najszczerszych chęciach i pełnym miłości sercu dzierżawcy bywa tak, że koń pozostaje "koniem jednego jeźdźca", a równie często tego szczerego serca nie ma i pozostaje "przedmiotem w leasingu", który jak się popsuje, to się zwraca do właściciela. A konie są tak trudne w diagnozowaniu, że potem często ciężko jest znaleźć przyczynę lub winnego i dochodzić swoich racji.

Oddanie w trening brzmi dumnie, ale nadal jest to bardzo tymczasowe i kosztochłonne rozwiązanie. Przecież koń nie będzie się wiecznie trenował za nasze pieniądze, chyba że jesteśmy szejkami arabskimi i naprawdę liczymy na to, że ktoś na tym zwierzaku coś osiągnie za nasze pieniądze...

Sęk w tym, że zainwestowałam w to zwierzę z pasji, a nie z faktu, że mam nieograniczony budżet. Moim życiowym marzeniem było stworzenie duetu marzeń: zajeżdżenie i wytrenowanie konia od zera, własnodupnie, aby z jednej strony w końcu realnie zweryfikować swoje umiejętności oraz aby mieć szansę na dalszy rozwój. Ponadto chciałam móc decydować o swoim i swojego końskiego partnera losie i wytworzyć stabilną relację pełną zrozumienia. Ani trenowanie na obcych koniach ani praca jako bereiter nie dały mi takiej możliwości. Charlotte Dujardin to trochę historia z bajek o księżniczkach... Zdarza się, ale... A też nie ma nic gorszego, gdy po 3 miesiącach Twojej ciężkiej pracy z jakimś zwierzęciem skrzywdzonym przez człowieka dowiadujesz się, że nikt inny poza Tobą w to zwierzę nie wierzy, mimo wyraźnych postępów, więc idzie ono na rzeź...

Jazda konna to nie jest wożenie się na koniku. To właśnie ta relacja między jeźdźcem i zwierzęciem, i to ona jest decydująca, także w zmaganiach sportowych. I to też dlatego w jeździectwie XXI wieku, kiedy to zasady konkursów stały się wyjątkowo wysublimowane, a jeździectwo spopularyzowane, to kobiety zdominowały ten sport, mimo że jeszcze do lat 80 w wielu szkołach jeździeckich odsyłano panny z kwitkiem...

No to pewnie jesteś bogata, bo u mnie/w moim kraju to jest sport elit.
You talking to me? Nie, jestem po prostu zdrowo jebnięta. Też się czasami zastanawiam co ja robię w stajni parkując złomem między SUVami ;).
W Polsce jeszcze tak bardzo tego nie widać, tego sportu elit, bo u nas do niedawna "wszyscy mieli po równo" poza wyjątkami, a wiele stajni było państwowych (wraz z prywatyzacją zaczęła się elitarność) i rzeczywiście, jak ktoś coś robił, to robił to z pasji. Za granicą chyba jest mniej takich osób, które wiele sobie odmówią dla pasji, choć spotkałam osoby o takim profilu. Ale raczej po prostu aż tak bardzo tego nie widać, bo tu z założenia jak masz pracę, to na wiele Cię stać. Nie to co w Polsce, że masz pracę i dalej dziadujesz. Niezależnie od tego jaką.

No i wisienka na torcie w kontekście dylematu: koń w CH czy koń frontalier?
W każdym kraju stajnia to swojego rodzaju społeczność. Jeśli chcesz tu znaleźć pracę, nawiązać znajomości itd., to lepiej trzymać kopyta w Szwajcarii ;). Szwajcarzy są w Romandii niestety mniejszością populacji i już sam fakt, że jakichś się poznało (nie mając np. partnera Szwajcara), to jak zdobycie Nobla :D.

W ramach podsumowania mogę powiedzieć tyle, że dopóki mam dach nad głową i miskę, to moja osoba jest w pakiecie z kopytami i mniej ekstrawaganckie pomysły na życie przemyślę w ramach kryzysu lub kolejnych generalnych zmian. Nie ukrywam, że jak bym zaczęła myśleć o dziecku, to niestety z koniem musiałabym się co najmniej rozdwoić... Na razie wiele zawdzięczam temu zwierzęciu - między innymi zweryfikowanie toksycznych związków i znalezienie tego jedynego (żaden nie był koniarzem) i ogólne przewartościowanie życia, więc ta relacja jest obarczona zbyt wielkim ładunkiem emocjonalnym, absolutnie nieracjonalnym.

Jak znaleźć tłumacza w Szwajcarii?

/livinglanguage.com

Musisz ASAP przetłumaczyć dokumenty? Do urzędu, na Uniwersytet? (by the way aplikacje obcokrajowców na UNIGE są przyjmowane do 28 lutego, więc ostatni dzwonek na generalne perturbacje w Waszym życiu w najbliższym roku ;), a wiadomo co są warte polskie dyplomy...).

Najlepiej brać oryginały po angielsku, jeśli tylko jest taka możliwość. Kto nie był mądry zawczasu lub nie miał takiej możliwości - teraz nieźle zabuli.

Jeśli wiesz, że wyjedziesz za granicę albo nie wykluczasz takiej możliwości, a nie mogłeś wziąć wcześniej dokumentów oryginalnie po angielsku - przetłumacz je sobie w Polsce zanim przyjdzie "niespodziewana" godzina 0.

Jeśli już jesteś za granicą, a nie daj boże w Szwajcarii, opcje są dwie:
- tłumaczenie w Polsce z przesyłką priorytetową lub kurierską
- tłumaczenie przez miejscową firmę

Wszystko zależy od tego ile masz czasu. Jeśli czas Cię goni (przesyłka pocztowa priorytetowa może trwać tydzień/dwa), Polska firma nie chce wysłać kurierem lub uważasz, że przesyłka kurierska będzie za droga (minimum 20 euro albo wycenione jako usługa z marżą firmy tłumaczeniowej), to zostaje Ci szukanie firmy miejscowej.

Licząc, że czas=pieniądz=życie, to da się znaleźć relatywnie tanie firmy, nawet w Szwajcarii.

Standardowa stawka w Szwajcarii tłumaczenia przysięgłego +/- 6 stron tekstu z polskiego na angielski waha się między 600-1000 franków.

W Polsce jest to 600-1000zł (+przesyłka, +czas).

ALE
udało mi się znaleźć tanią i na pierwszy rzut oka porządną firmę (to się jeszcze okaże), która jest niewiele droższa pod względem tłumaczenia z polskiego na angielski niż polskie firmy, a przynajmniej będę miała tłumaczenie od ręki. Jest to Excelcis: http://www.excelcis.ch/ .

Wysłałam zapytanie ofertowe do 8 firm, w tym dwóch polskich, z klucza: nie przychodzi mi żadna znana firma do głowy, więc wujek google coś poleci.

Na pewno mogę Wam od razu odradzić firmę Traducta SA z grupy Optilingua. Umiejętność czytania ze zrozumieniem i analizy treści wśród osób na frontlinii jest porażająca, więc już ten pierwszy kontakt zraził mnie do tej firmy. Skoro nie potrafią zrozumieć prostego maila, który zrozumiało pozostałe 7 firm i zadają Ci pytania do rzeczy, które już zostały napisane, to jakiej jakości tłumaczenie dostarczą? Nawet jeśli jest to wina jakiegośtam salesmana i tłumaczenie byłoby ok, to nie będę wspierać swoimi pieniędzmi firmy, która zatrudnia jełopów albo zatrudnia ludzi na tak beznadziejnych warunkach, że nie może znaleźć kompetentnych.

Myślicie, że Polaków w Szwajcarii jak psów, to i tłumacze się znajdą? Otóż nie sądzę. Z racji, że jak już coś robię, to robię to dobrze, to sprawdziłam też informacje w stowarzyszeniu/związku tłumaczy przysięgłych w Szwajcarii.  

Nie ma ani jednego tłumacza przysięgłego z języka polskiego na język angielski w Szwajcarii. Jednocześnie bardzo trudno jest tu wyrobić odpowiednie uprawnienia.


To jak to jest możliwe, że można sobie tak przebierać w firmach? I dlaczego wiele firm "szwajcarskich" oferuje dziesiątki języków?

Domyślam się, że outsourcing. Dobra i sprytna firma zapewne należy po prostu do międzynarodowej sieci tłumaczy przysięgłych, zleca moje tłumaczenie w Polsce, a podpisuje się na oryginale swoją licencją i zgarnia swoją marżę za tusz do pieczątki ;). Teraz szkopuł tkwi w tym, kto zakombinuje tak, że policzy sobie jak by robił to tłumaczenie osobiście w CH i po szwajcarskiej stawce (ale nie płacąc Polakom-chińczykom ani grosza więcej), a kto będzie tak miły, że nie poleci sobie w kule :).

Trochę jak w tym żarcie o Polaku, Niemcu i Szwajcarze u św. Piotra.
Polak, Niemiec i Szwajcar trafiają do nieba, ale św. Piotr mówi:
- Kochani, chętnie bym Was wpuścił, ale brama się popsuła. Który z Was będzie tak uczynny i ją naprawi?
Polak mówi: Ja naprawię, za 50 euro.
Niemiec mówi: Ja naprawię, za 200 euro.
Szwajcar mówi: Ja naprawię, za 1000 euro.
Zdziwiony Piotr pyta Szwajcara: Szwajcarze, dlaczego tak drogo?
Sz: Bo 200 dla Niemca, 50 dla Polaka, a reszta dla mnie.

A jakie są Wasze doświadczenia z tłumaczeniami w Szwajcarii?